20. Bankiet

12.4K 294 28
                                    

Pov. Vincent

Dziś odbywa się wakacyjny bankiet organizowany przez ojca Vic, na który zostaliśmy zaproszeni. Zakładam, że nie chętnie wysyłał to zaproszenie, ale jak to by wyglądało gdyby nie przyszła jego chluba, którą mógłby się pochwalić przed śmietanką towarzyską?

Właśnie dlatego teraz jadę razem z moją Bellą do rezydencji Smith'ów, miasto obok. Przynajmniej mam widok na cudownie ubraną kobietę, która jak nigdy nic, ogląda widoki przez okno w pięknej, skromnej, czerwonej sukience i tego samego koloru szpilkach. Przez pierwsze kilka minut jazdy, dosłownie nie mogłem oderwać od niej oczu, a od momentu naszego pojednania, mogę bez karnie na nią zerkać, gdy ona nic nie widzi. Przynajmniej taką mam nadzieję.

Od tamtego pocałunek minęły dwa niesamowicie nudne tygodnie i oto takim sposobem jest jedenasty sierpnia, a do naszego ślubu coraz bliżej. Przez ten czas nie rozmawiałem za wiele z Vic, chciałem dać jej czas na przemyślenie tego wszystkiego, nawet jeśli sama się na niego zgodziła. Ona też nie poruszała tego tematu, chociaż nie raz widziałem jak ukradkiem spogląda na moje wargi i oblizuje nieświadomie swoje. Bardzo chciałem znów poczuć jej usta na swoich, ale wiedziałem że muszę jeszcze poczekać.

Jednak te kilka muśnięć dało mi nadzieję, na to że nie będę musiał długo czekać. Może ona też już coś do mnie czuję? Albo dopiero zaczyna? Na pewno, chcę powiedzieć jej że ją kocham, ale to za jakiś czas, w odpowiedni czas.

- Stresuje się. - mówi nagle, gdy jesteśmy już na ulicy jej rodzinnego domu. Spogląda na mnie spod wachlarzu pomalowanych rzęs i patrzy na mnie z tlącym się strachem.

- Nie będziemy tu długo. Godzina, może dwie i się zmywamy. Albo zostaniemy na dzień, żeby zwiedzić miasto? - proponuje, chcąc ją jakoś podnieść na duchu. Nie lubię gdy jest smutna.

- Nie chcę, nienawidzę tego miasta. - burczy.

- To nie, zrobimy coś innego. - wzruszam ramionami.

Ostatnio zaniedbuję swoje obowiązki, co Marco doskonale rozumie. Chcę bronić Vic, przed potencjalnym zagrożeniem. Siedzę niemal cały czas w domu, gdy się budzę sprawdzam czy Victoria jest nadal obok, staram się być gdzieś obok, wychodzę z nią niemal wszędzie i tak przez większość czasu.

- Może wyjedziemy gdzieś? - pyta cicho, gdy parkujemy przed rezydencją.

- Na randkę? - pytam, przypominając sobie naszą rozmowę we Włoszech na dachu. Victorii najwyraźniej też to wpadło do głowy, bo lekko się uśmiechnęła.

- A czy ja randki mi chodzą pary?

- A czy my nie możemy być taką parą?

Vic chwilę się zastanawia, po czym mówi:

- W sumie co nam szkodzi. - wzrusza ramionami.

Tak bardzo chciałem w tym momencie jej powiedzieć, że kocham ją i spełnię każde jej życzenie, jakie tylko wpadnie jej do głowy, ale.... Stchórzyłem. Może nie jest gotowa?

- Właśnie, nic nam nie szkodzi. - powtarzam, po czym wysiadam z samochodu, co robi także dziewczyna i obejmuje moje ramię.

W ten sposób wchodzimy do środka, witając się z pierwszymi snobami na tej sztywnej imprezie. Nie dobrze mi gdy na nich wszystkich patrzę. Sztuczne uśmiechy, wymuszone grzeczności, przyjazne gesty, a potem i tak obrabiają ci dupę z kimś innym.

- Zmieniłem zdanie, zostajemy czterdzieści pięć minut. Jeśli zostaniemy chociaż sekundę dłużej, to zwariuję. - szepcze cicho do jej ucha, zmierzając do stolika, gdzie siedzą jej rodzice. Szatynka cicho się śmieje.

ślub ( nie ) chcianyUnde poveștirile trăiesc. Descoperă acum