54. Krew

6.7K 162 6
                                    

Pov. Vincent

Byłem skołowany. Tyle mogłem powiedzieć o moim aktualnym stanie.

Chciałem żyć spokojnie z miłością mojego życia i naszym wspólnym potomkiem, ale nagle do naszego idealnego, słodkie świata, wkradła się taka poczwara zwana również Chloe, która zniszczyła tą wizje przyszłości z swoim brzuchem.

Kochałem i będę kochał tylko jedną kobietę, jest nią Victoria. I nigdy nie pokocham dziecka, które nie mam wspólnie z nią. Dlatego gardzę zarodkiem, które ma w brzuchu Chloe. To jej dziecko, nie moje. Ono ma tylko moje geny i jest stworzone z mojej spermy.

- Po co ci to było? - pytam rozgoryczony. - Tak bardzo kochasz niszczyć moje i jej życie? Sprawia ci to chorą satysfakcję? - pytam zły, ale i też smutny.

Doskonale mam świadomość tego, że to nie tylko jej wina. Ale kurwa ktoś mnie naćpał! Sam nie poszedłbym z nią do łóżka, nawet po alkoholu! I głównie dlatego jestem tak bardzo wściekły. Może też dlatego, że sam niszczę wszystko co zbudowałem?

- Vince.... Ja sama przecież się nie zapłodniłam. Nie utrzymam sama tego dziecka. - mówi płaczliwe.

- Nie obchodzi mnie to. Co mu po jebanych pieniądzach, skoro i tak będę nim gardzić? - pytam, powstrzymując łzy.

Tak, mam ochotę już tylko płakać. Kto powiedział, że nie da się złamać faceta?

- Vince....

- Zostaw mnie! - krzyczę, chcąc zamknąć jej drzwi przed nosem.

- Za tydzień mam wizytę u ginekologa. - szepcze załamana. - To nie ... To nie jest tak jak wygląda. Pamiętaj, że nie zawsze podświetlona droga jest tą dobrą. - mówi pusto, po czym odchodzi

Zamykam z trzaskiem drzwi, zsuwając się po nich na podłogę. Wplatam palce w moje włosy, pociągając za nie.

Nie wiem kompletnie co z tym zrobić. Czuję się trochę jak mysz w pułapce. Nade mną stoi jeden wielki kot, który posyła mi wredne spojrzenia, a ja staram się obronić kawałek serka, który znalazłem.

- Vincent! - nagle ciszę przerywa, rozdzierający bębenki uszne krzyk bólu.

Zrywam się niemal od razu na równe nogi i biegnę na górę. Jeśli coś stało się Vic lub dziecku, chyba się zabije. Nie mogę ich stracić! Są moim życiem i jeśli nie będę miał ich obok, po prostu umrę. Może nie fizycznie, ale na pewno mentalnie.

Dlatego wpadam do naszego pokoju jak tornado i rozglądam się spanikowanym wzorkiem po nim. Dostrzegam małą plamkę krwi na panelach. Biegnę do łazienki, którą mamy połączoną z naszym pokojem.

W pomieszczeniu ją dostrzegam. Klękam przed nią, starając się dostrzec źródło jej bólu i cierpienia. Vic leży pół przytomna z bólu, zwijając się na zimnych kafelkach. Wokół niej jest masa krwi, którą dostrzegam także na jej spodniach.

- Coś się dzieje, Vin. - mówi płaczliwe. - Proszę, uratuj dziecko. - prosi że łzami spływającymi po jej oczach.

- Żadnemu z was nie dam umrzeć. - warczę, biorąc ją na ręce i zanosząc ją do samochodu.

Wsiadam za kółko, nie przejmując się tym jak wyglądam i czy będzie mi zimno w środku pieprzonego grudnia. Najważniejsze jest teraz by dowieść ją na czas do szpitala. Muszą ich uratować, po prostu muszą kurwa!

Zapinam dziewczynę na siedzeniu, odchylając nieco fotel by mogła się położyć. Sam w mgnieniu oka ruszam przed siebie, na starcie łamiąc cztery przepisy drogowe. Pędzę przez wszystkie Włoskie ulicy, w poszukiwaniu najbliższego szpitala.

Kurwa! Przecież był blisko czemu teraz go nie ma!?

- Oddychaj, Bella. - polecam jej, trzymając mocno jej dłoń.

- Ono umiera... - powtarza kolejny raz. Łzy spływają jej po twarzy, przez co kraje mi się serce.

- Musisz się uspokoić, kochanie.  Oddychaj i policz do stu. Zanim się obejrzysz będzie po wszystkim. - odpowiadam, starając się nie pokazywać jak bardzo się w tym momencie boję.

Po pięciu cholernie długich minutach, wjeżdżam na parking i biorę ją ręce Vic. Niemal biegnę z nią do wejścia. Patrzą na nas z niepokojem i dziwną rezerwą, gdy zaczynam krzyczeć po włosku by mi pomogli i uratowali ją oraz moje dziecko.

Lekarz zjawia się kilka sekund później i natychmiast zarządza operacje. Oddaje im ją, chociaż bardzo niechętnie. Wypełniam pare kart dotyczących jej oraz dziecka. Dopiero po tym mogę udać się pod jej sale, gdzie aktualnie walczy o życie, tak samo jak dziecko.

Załamany opadam na krzesło. Jednak nawet nie mija minuta, a słyszę dźwięk mojego telefonu.

- Halo? - mamrocze w słuchawce.

- Hej, Vince. - mówi babcia. - Gdzie wy jesteście? Przed chwilą wróciliśmy z dziadkiem i was nie ma. Zmartwiliśmy się. - rzekła.

Przez chwilę nic nie odpowiadam, tylko tępo słucham jej spokojnego oddechu w słuchawce i obserwuje beznamiętnie jasnoniebieską ścianę.

- Jesteśmy... W szpitalu. - wypluwam z siebie z żalem.

- Co? Ale jak to? Co się stało? - zadaje pytania, a ja słyszę jak dziadka w tle pyta o co chodzi.

- Zjebałem, babciu. Znowu. - mamrocze, pocierając swoją twarz. - Vic się zestresowała i nie wiem... Może za silne emocje. Krzyczała, krwawiła, zabrałem ją do szpitala, jest na operacji. - opowiadam nieskładnie.

Kompletnie nie wiem jak mam to wszystko ubrać w słowa. To wszystko stało się tak koszmarnie szybko, że nawet nie wiem czy na pewno wszystko dobrze pamiętam. Jednak na pewno, do końca mojego pieprzonego życia, zapamiętam te łzy, rozgrywający serce krzyk i ten cholernie silny ból.

- Który to szpital? - pyta chwilę później.

- University Hospital Meyer - dyktuje załamany.

- Dobrze, zaraz będziemy. Powiadomię jeszcze Grace i Emiliano na pewno...

- Nie, babciu. -  mówię zły. - Nie przyjeżdżajcie. Vic powinna odpoczywać, o ile w ogóle ją uratują. Mnie samemu pewnie nie pozwolą do niej dzisiaj wejść. - tłumacze, próbując myśleć racjonalnie i z sensem.

- Masz rację, wnusiu. Powiem im tylko, by wam nie przeszkadzali. Mam nadzieję że nic im nie będzie. - mówi smętnie. - Trzymaj się, Vince.

- Dzięki, babciu. - mamrocze rozłączając się.

To będą długie godziny niewiadomych, które rozstrzygną wszystko co się dla mnie w tym momencie liczy.

***

- Vincent Russo? - pyta lekarz.

- Tak. - odpowiadam, zrywając się z niewygodnego, plastikowego krzesełka.

Ile minęło odkąd tu przyjechałem z wpół przytomną i krwawiącą Victorią? Cztery godziny, dwadzieścia trzy minuty i cztery sekundy z zegarkiem w ręku. Tyle tu siedziałem i tyle właśnie operowali moją żonę.

- Uratowaliście ją, prawda? - pytam mężczyznę w kitlu. - Żyje?

ślub ( nie ) chcianyWhere stories live. Discover now