55. Strach

6.9K 155 42
                                    

Pov. Vincent

- Powiedzcie mi że nic jej nie jest. Ani jej, ani dziecku. - błagam mężczyznę przed mną.

Musi być to całkiem żałosny i zabawny jak dla niego widok. Na pierwszy rzut oka groźny mężczyzna, z którym nie chciałby zadzierać, błaga go o powiedzenie prawdy na temat jego żony i dzieci. W dodatku niemal się przed kimś płaszczy i płacze jak dzieciak. Najlepszy widok na poprawę humoru.

- Proszę się uspokoić. - mówi poważnie lekarz. - Udało się uratować pańską małżonkę, jednak jej stan jest dość ciężki. Przez resztę ciąży, może być ona zagrożona, po tak niebezpiecznym wypadku. Sądzę, że do częściowego poronienia mogło dojść na skutek upadku i silnych emocji. Czy pańska małżonka miała taki wypadek?

- Nie wiem. Byłem wtedy w salonie, gdy ona zaczęła nagle krzyczeć. - mówię, omijając moje prywatne tematy.

Czy ona naprawdę aż tak bardzo nie chciała mnie w tamtym momencie widzeć, że potknęła się i upadła? Prawdę mówiąc, gdyby nie ta cała afera może Vic byłaby zdrowa, nie doszło by do powikłań, ani nie byłaby na mnie teraz cholernie zła. Co ja gadam? Na pewno by to tego całego gówna nie doszło!

- Rozumiem. A stało się coś co mogło zestresować panią Russo lub zdenerwować?

- Tak. Od jakiegoś czasu mam problem z moją byłą partnerką. Nachodzi nas i myślę, że to ją mogło nieco rozdrażnić. - oznajmiam smętnie, naginając trochę prawdę. Po chuj mu informacje z mojego życia prywatnego?

- To wszystko jasne. Proszę ograniczyć kontakty z byłą partnerką, w najgorszym wypadku poprosić służby o zakaz zbliżania się. - poradził.

W dupę se to to wsadź. Chcę tylko wiedzieć co z nią jest. To aż tak wiele?

- A co z dzieckiem? - zadaje kolejne nurtujące mnie pytanie.

Lekarz przez chwilę patrzy na plik kartek w dłoni, gdzie zapewne są wyniki operacji i późniejszych badań. Oczekuje niecierpliwe odpowiedzi, gdy ten – pożal się Boże – lekarz po prostu mnie ignoruje.

- Jedno dziecko niestety straciło życie, było najbardziej narażone na śmierć przy poronieniu. Nie było szans. Za to reszta jak najbardziej jest zdrowa. - rzecze. - Przepraszam, ale muszę iść do kolejnych pacjentów.

- Ile było dzieci?

- Czwórka, w tym jedno umarło. Przykro mi. - powtarza. - Do widzenia.

- Mogę do niej wejść?! - wołam, zanim się oddali.

- Jej stan jest ciężki. - powtarza zirytowany mężczyzna. - Ale myślę, że na przynajmniej pięć minut pozwolę panu wejść. Sala numer 478. - oznajmia, po czym odchodzi w zdłóż korytarza.

Informacja o takiej ilości dzieci, zaskoczyło mnie i to cholernie. Boże, mieliśmy aż czwórkę dzieci. CZWÓRKĘ! Gdyby nie ten wypadek, byłaby czwórka, ale z trójki małych urwisów też się cieszę. Obdarzono mnie potrójnym malutkim szczęściem.

Z lekkim uśmiechem wchodzę do sali numer 478. Najpierw zaglądam przez czy nikogo oprócz jej tam nie ma. Chciałbym te pięć minut spędzić tylko z nią, bez osób trzecich. Gdy nikogo oprócz Vic śpiącej na szpitalnym łóżku nie dostrzegam, wchodzę cicho by nie obudzić kobiety.

Nie chciałem by stresowała się jeszcze bardziej moją obecnością dzisiaj i tak wiele już się wydarzyło. Siadam cicho na małym, metalowym krzesełku tuż obok jej łóżka. Łapię delikatnie jej chłodne palce w swoją dłoń. Dostrzegam wbitą w jej ramię kroplówkę.

Przyglądam się uważnie jej twarzy i całej sylwetce zakopanej pod cienką pierzyną. Widzę wyraźne oznaki operacji i zmęczenia po całym dniu. Lekko zapadnięte policzki i wory pod oczami, nie wyglądają najlepiej na świecie. Jednak jej brzuszek nadal jest zaokrąglony, nie boję się więc że może lekarz mnie okłamał.

- Przepraszam, Bell. To moja wina, kochanie. - szepcze cicho, całując jej skórę na dłoni. Staram się panować nad drżeniem głosu, ale nie wychodzi mi to najlepiej. Pierwszy raz od bardzo dawna załamałem się aż do tego stopnia. - Obiecuję, że gdy tylko się obudzisz Chloe ani jej bachora już nie będzie. Załatwię nam zakaz zbliżania się. Przynajmniej dla ciebie. I jeśli.... Jeśli chciałabyś odjeść ode mnie, dam ci pełne prawo do tego. Tak bardzo się o was bałem, Vicky. - szepcze z bólem w głosie.

Przytulam jej dłoń do swojego policzka, a z oczodołów leci mi strumień słonych łez. Wzdycham jej delikatny zapach, który nosi ją sobie tylko ona. Jest on coraz słabszy, więc staram się zapamiętać go na długo, w razie gdyby ... Gdyby miała odejść.

- Muszę już iść, Bella. Obiecuję, że jutro przyjdę z samego rana. Muszę powiadomić resztę, by nie martwili się o ciebie. - szepcze dalej, gładząc drugą ręką jej szorstką skórę na policzku. - Dobranoc. - całuje ją w skroń, po czym puszczam jej rękę z ogromnym bólem w sercu.

Pierwszy raz coś takiego czuję. Nie czułem tego nawet gdy została porwana. Wtedy tliła się mała iskierka nadziei, że może ją znajdę k uratuję, nawet gdyby była w krytycznym stanie. Teraz nie miałem tej pewności czy aby na pewno będzie jeszcze żyła, gdy wrócę tu z samego rana. Bałem się oto. Czułem ogromny niepokój gdy wychodziłem z jej sali i kierowałem się wprost do wyjścia.

Teraz jechałem nieco wolniej. Sztywno trzymałem kierownicę i rozglądałem się na każdym skrzyżowaniu zanim dojechałem do rezydencji moich dziadków. W kuchni świeciło się światło, co oznaczało że tak będą wszyscy.

Kolejna tradycja rodziny Russo jest taka, że po wypadku, w czasie oczekiwania wieści o osobie w szpitalu czy po ciężkiej operacji osoby dla nas bardzo ważnej, cała najbliższą rodzina zbierała się w jednym z domów i piła razem herbatę. Musiała panować wtedy bezwzględna cisza, nic nie mogło grać, nikt nie mógł zacząć rozmowy, ani wyjść z pomieszczenia.

Była to pewna oznaka łączenia się w bólu z osobą poszkodowaną. Tak okazywali strach i obawę o nią. Tą chwilę mogła przerwać tylko osoba z wieściami o stanie poszkodowanego lub poszkodowanej. Nie było żadnej innej opcji. Dopiero po uspokojeniu swojej duszy mogli położyć się spać i zasnąć w spokoju.

Ale nie ja....

Weszłem prawie bezgłośnie do domu, zdjąłem buty, które miałem przed wyjściem i pokierowałem się w stronę kuchni. Tak jak przewidywałem znajdowała się tam moja mama z tatą, dziadkowie, Kelly, Marco z Beatrice i wujkowie, a zarazem rodzice mojej kuzynki, Matteo i Luca.

Pierwsza głowę powoli uniosła Elizabeth, która miała doskonały widok na wejście do kuchni. Uśmiechnęła się do mnie smutno, po czym stała bezszelestnie ze swojego miejsca. Za nią powędrowało dziesięć  par oczu. Każde przyglądało mi się z niecierpliwością i nieprzyjemną goryczą żalu.

- Udało się uratować Victorię. Dzieci też wyszły z tego bez szwanku. - oznajmiam. - No prawie wszystkie, jedno te najbardziej narażone zmarło, cała reszta nadal będzie się rozwijać.

- Czekaj, to ile wy mieliście dzieci? - przerywa mi Kelly, która jest w głębokiej konfundacji.

- Teraz już trójka. - mamrocze.

Babcia przytula mnie delikatnie, a mama zaparza mi trochę herbaty. Wątpię jednak bym wypił przynajmniej łyk naparu, skoro nawet słowa mi nie chcą przejść przez gardło.

- A jak czuję Victoria? - pyta cicho blondyn.

- Nie wiem. - mamrocze. - Pozwolili mi wejść tylko na pięć minut, a Vic wtedy spała. Doktor mówił też że jej stan jest ciężki, więc wątpię by została wypisana w najbliższym czasie.

- No cóż, tyle dobrego że przynajmniej żyje. - pociesza mnie babcia. - Idź spać, Vincent. To był ciężki dzień, pełen wrażeń. Jutro się do niej wybierzesz. - dodaje po chwili. Kładzie swoją dłoń na mojej i lekko ściska, posyłając mi pełen żalu i nadziei uśmiech.

Wstaje powolnie z krzesła i wlecze się do naszego pokoju. Zmęczony opadam na łóżko, czując na poduszce jeszcze przyjemny zapach jej perfum. Przymykam oczy i czekam aż księżyc zajdzie za horyzontem, a na jego miejsce pojawi się słońce. Wtedy będę znów mógł pojechać do niej i spędzić kolejne kilka godzin przed jej salą lub obok jej łóżko, o ile się na to zgodzi.

Kiedy nadejdą te lepsze dni?

ślub ( nie ) chcianyWhere stories live. Discover now