59. Dzieci

8.9K 206 80
                                    

Pov. Victoria

- Ale czemu nie mogę jechać? - pyta zły, gdy zbierałam się do wyjścia.

- Vin, proszę cię. - szepcze i delikatnie się uśmiecham. - Rozmawialiśmy o tym, pamiętasz?

- Ale to było dawno i nieprawda! - marudzi, przewracając oczami.

Podchodzę do niego i staje na palcach, łapiąc w dłonie jego twarz. Pocałowałam łagodnie jego usta, kiedy chciał pogłębić pieszczotę, odsunęłam się.

Czy byłam nadal na niego zła? Gdzieś to nadal się tliło, ale przecież do niczego w końcu nie doszło. Teoretycznie sprawa jest wyjaśniona. Jednak poważna rozmowa nam się przyda. Chciałabym z nim wyjaśnić takie kwestie jak nasza dalsza relacja, zaufanie, dzieci czy przeszłość. Jeśli chcemy wkroczyć w przyszłość, oboje musimy odciąć się od ciągnącej nas w dół przeszłości. Inaczej nie ruszymy.

- To tylko godzina. Obiecuję, że szybko wrócę. - mówię.

Przez ostatnie kilka dni, które spędziłam jeszcze w szpitalu Vin odwiedzał mnie regularnie, gorzej było z jego odejściami. Nie chciał odstępować mnie na krok, cudem było to że puszczał mnie na jakiekolwiek badania.

Wiedziałem, że najchętniej wziął by mnie do domu i sam zbadał, albo nasłał jakiegoś swojego lekarza, który zrobiłby to co prawda szybciej, ale nie tak dokładnie jak tu. Dlatego podziwiałam jego cierpliwość, która jak dotąd jest anielska.

- Nie mogę cię przynajmniej zawieść? - pyta z nadzieją.

- Nie, to ja być niespodzianka.

- Ale....

- Nie ma żadnego Ale. Ufasz mi? - pytam.

- Tak. - mruczy. - Oczywiście, że tak. Ale się boje, Vic. Jedno z was już straciłem, nie chcę by reszta odeszła, albo co gorsza ty. - dodaje, obejmując mnie w pasie.

- Nie przypominaj, proszę. - szepcze z bólem.

Zabolało mnie to kiedy dowiedziałam się, że jedno dziecko odeszło na ten drugi świat. Potem pamiętam tylko płacz. Ale miałam jeszcze trójkę, silnych dzieci, a dziś zamierzałam poznać ich płeć, czego nie mogli zrobić w szpitalu.

- Przepraszam. - ściera jedną krople, która wypłynęła z mojego oka. - Będzie dobrze. - oznajmia cicho i całuje mnie w włosy

- Muszę iść, spóźnię się przez ciebie. Jak zwykle. - wyrywam się z jego objęć, podchodząc do łóżka gdzie kładłam małą torebkę z portfelem, telefonem i wynikami badań z szpitala.

- Godzina! - krzyczy za mną mój mąż, na co ze śmiechem wychodzi z pokoju.

Na dole czeka na mnie już Pedro, który wita się ze mną ciepłym uśmiechem i podaje mi kurtkę. Ubieram ją, chociaż powoli nie chcę się dopinać w brzuchu. Moje małe maluchy, coraz więcej miejsca potrzebują.

Boże, ile to już będzie? To prawie czwarty miesiąc!

Wychodzimy razem z starszym mężczyzną na dwór gdzie pruszy biały puch, a jego dość spora warstwa zebrała się na ziemi. No tak, co się dziwić skoro za niecały tydzień święta.

Pierwszy raz spędzę ten czas z ludźmi, na którym mi zależy, a którym zależy na mnie. Święta w moim rodzinnym domu, były dość ... Sztywne. Nudne i takie same co roku. Sama zawsze ubierałam mini choinkę, którą stawiałam na moim biurku, a parapet ozdabiałam lampkami choinkowymi. Zawsze wieczorem tak ładnie świeciły.

A teraz? Teraz ubierałam dolną część ogromnej choinki, która stała w rogu salonu, wszędzie były światełka, stroiki świąteczne czy girlandy. Od rana z kuchni można było słyszeć kolędy i świąteczne utwory, które zawsze towarzyszyły przy gotowaniu.

Święta moich marzeń, które w tym roku się spełnią. 

Pedro zawiózł pod same szklane drzwi kliniki, gdzie miała mnie przyjąć Holly Hunter. Była z wielkiej Brytanii, więc od razu mi ją polecono, skoro sama też byłam z kraju anglojęzycznego.

Z uśmiechem zestresowana uśmiechnęłam się do kobiety w recepcji i usiadłam pod wskazane przez nią drzwi. Siedziałam tu może z dziesięć minut, aż jedna z kobiet wyszła z łzami w oczach i wtuliła się w mężczyznę, który stał niedaleko drzwi. Było to urocze. Następnie mile uśmiechająca kobieta, zawołała mnie do środka.

Jak zwykle powtórzyłyśmy cały proces z ważeniem, mierzeniem , a następnie poprosiła bym się rozebrała i położyła się na kozetce.

- Z tego co widzę to może być już czwarty miesiąc. - mówi zaglądając w papiery. - Zaraz zobaczymy, który to będzie dokładnie tydzień. - mamrocze, wpisując niektóre dane do książeczki ciążowej, o którą poprosiłam na dzisiejszej wizycie. - Miałaś wypadek?

- Tak, straciłam przez to jedno z dzieci. Stres i przewrócenie się w łazience. Długa historia. - wyjaśniam niespokojnie.

- Rozumiem. Zobaczę, czy reszcie nic się nie stało. - odpowiada skupiona, zapisując ostatnią rzecz, a następnie wyjmuje pieczątkę i odciska na kartce. - Dobrze, zaczynajmy. - oznajmia z uspakakającym uśmiechem.

Wylewa zimny żel na gałkę i przykłada do mojego okrągłego brzucha, jeżdżąc nim nie za lekko i nie za mocno do mojej skóry. Przez chwilę patrzy na czarno – biały ekran, analizując obraz.

- Z tego co widzę to połowa dziesiątego tygodnia. Żadnych uszkodzeń po wypadku nie widać, ale nie zaszkodziłoby to kontrolować. Oczywiście w tym stanie odradzam współżycie, ciężki wysiłek fizyczny i przepisze pani jakieś witaminy. - mówi, zjeżdżając zimną kulką na moje podbrzusze. -  Z tego co widzę jest tu jeden chłopczyk i dwie dziewczynki, gratuluję! - oznajmia i z szczęśliwym uśmiechem spogląda na mnie.

Patrzę spokojnie na ekran, obserwując z ekscytacją te nowinę. Boże, mam dwie córeczki i jednego synka. Czyżby gdyby żył ostatni, byłoby dwie sztuki z każdej płci?

- Mogę prosić o zdjęcie? Chciałabym zrobić mojemu mężowi prezent na święta. - pytam nieśmiało.

- Jasne, bez problemu. - odpowiada.

Panna Holly wyjaśnia mi jeszcze kułak rzeczy odnośnie diety, witamin czy lekkiego ruchu, taki jak krótki, spokojny spacer, joga czy lekka gimnastyka. Oj już ja widzę jak Vincent chętnie mi pomaga w tych ćwiczeniach, szczególnie gdy będę musiała się wypiąć.

- Tu ma pani zdjęcie i receptę na witaminy, proszę je spożywać des razy dziennie, najlepiej rano i wieczorem. Liczę, że pani mąż będzie zadowolony z dwóch dziewczynek i chłopca.

- Na pewno. - zapewniam ją z uśmiechem. - Chyba bardziej mu zależało na małych księżniczkach, które mógłby rozpieszczać.

- Chyba jak każdy facet w głębi duszy. - chichocze. - Do zobaczenia za trzy tygodnie, Victorio! - żegna się, co to ie to samo.

Przed całkowitym wyjściem, zachodzie jeszcze do recepcji prosić o kolejny termin spotkania. Ubierając po drodze kurtkę, wsiadam do ciepłego auta, zajeżdżamy jeszcze do apteki po przepisane witaminy.

Gdy podjeżdżamy pod rezydencje państwa Russo, wychodzę z samochodu machając Pedro. W domu aż huczy od przygotowań do wigilii i Bożego Narodzenia. Cały czas ktoś przechodzi obok mnie, pytając przelotnie jak było, jak dzieci, jaka płeć czy który to dokładnie tydzień. Na przed ostatnie pytanie, odpowiadam im tylko że dowiedzą się w Święta, a następnie zmierzam w stronę pokoju mojego i Vina.

Zwalniam jednak nieco, gdy słyszę niepokojące dźwięki wewnątrz pomieszczenia. Nasłuchuje przez chwilę. Uchylam niepewnie drzwi, zaglądając do środka

- O. Mój. Boże ....

ślub ( nie ) chcianyWaar verhalen tot leven komen. Ontdek het nu