26. Odbicie

10.3K 264 9
                                    

Pov. Vincent

Faktycznie po numerze telefonu, dało się namierzyć komórkę tego całego Szefa i jego lokalizację. Znajdował się dwa miasta stąd, na jego obrzeżach. Stary wojenny bunkier za czasów Drugiej Wojny Światowej. Dobra kryjówka, nikt jej prawie nie zna, jest w środku wielkiego lasu i nikt nic nie usłyszy.

- Sukinsyn jest dobry. - skomentował mój tata, gdy byliśmy odwiedzić moją mamę i Beatrice w szpitalu. Nie odniosły większych obrażeń, niż lekkie poparzenia czy stłuczenia.

Mieliśmy już cały plan, a wyruszyć mieliśmy dziś wieczorem. A razem z nami mieli pójść prawie wszyscy ludzie Marco, którzy byli uzbrojeni po zęby. Najnowsze pistolety, karabiny bomby dymne, TNT, noże i scyzoryki.

Cudownie było być znów na akcji, a jeszcze cudowniej będzie gdy tylko będę miał znów w ramionach moją Vic, której tak długo już nie widziałem. Dws tygodnie? Coś takiego. Jestem ciekaw jak zareaguje na wieść, że jej ojciec już smaży się w piekle, mam nadzieję że odetchnie wreszcie z ulgą.

- Vince, zbieramy się. - popędził mnie Matteo, wchodząc do osobnego samochodu. Ja za to jechałem z Marco i Lucą.

Miałem tam wejść i dowiedzieć się czego oni chcą. Byłem bez broni, tylko mały Glock jak ten, którym zabiłem Smith'a, miałem schowanego w bucie, by w razie czego się bronić. Plan był taki, że oddaje siebie za nią. W końcu to o mnie chodziło, to mnie chcieli i to mnie w najgorszym wypadku zabiją.

Najwyższy czas zaprowadzić księżniczkę z powrotem do jej zamku...

***

- Powodzenia, młody - mówi, ustawiając się na swoim miejscu, razem z kilkuset innymi ludźmi.

- Wzajemnie. - odmruknąłem zbliżając się do bunkru.

Ostrożnie rozejrzałem się po wejściu i postawiłem pierwsze kilka kroków. Nikogo nie było, ani nic nie słyszałem, więc brnąłem dalej w głąb pomieszczeń. Nie do końca wiedziałem, co teraz mam zrobić. Bo jeśli zastrzelą mnie na stracie za włamanie, będzie gorzej niż źle.

Włączyłem małą latarkę, gdy nie widziałem już gdzie kładę stopy. Dotarłem do wąskich, stromych schodów, po których zeszłem kilka metrów w dół. Wreszcie usłyszałem jakieś szmery, więc wyłączyłem białe światło latarki i przycisnąłem się do ściany.

- Myślisz że cię nie widzimy? - warknął jeden z mężczyzn i wyjął broń zza paska.

- Ale co od razu tak agresywnie? - spytałem z rękoma przy głowie, wyłaniając się z ciemności. - Przyszedłem do waszego Szefa i po moją narzeczoną.

- Eliasz, to Vincent Russo. - mruknął drugi mężczyzna do tego, który we mnie celował.

- Zdaje sobie z tego sprawę, idioto. - warknął. - Trzeba go do niego zaprowadzić.

- Sam pójdę, tylko powiedzcie mi gdzie jest. - przerwałem im. Nie wierzę, że ten groźny Szef, który sprawia mi tyle kłopotów ma aż tak zidjociałych podwładnych.

Zgodnie z moją prośbą wskazali mi drogę do pokoju Szefa i samo go zawołali. Bałem się tego kogo zobaczę. Mógł być to zawsze jakiś przyjaciel, lub znajomy z dawnych lat, albo po prostu osób którą lubiliśmy.

- Przyszedłem po Victorię. - oznajmiłem, gdy z półmisku dostrzegłem męską sylwetkę.

- Zdaje sobie z tego sprawę, Russo. - powiedział, ochrypniętym głosem. - Rozumiem, że chcesz oddać za nią siebie? - pyta.

- Tak, gdzie ona jest? - pytam zniecierpliwiony.

- Zaraz przyjdzie, wysłałem już po nią kogoś. - odpowiada spokojnie.

Nagle wyłania się z mroku, a ja zamieram. Przecież to.... Ale on był martwy! Martwy tak samo jak reszta jego psychicznej rodziny! Jakim więc cudem teraz to on przede mną stoi, paląc szluga?!

- Arturo Accardo... Jakim sposobem? - mówię tępo.

- Przeżyłem, Russo. - zaśmiał się kpiąco i spojrzał wyniośle w moje oczy. - A ty zaraz umrzesz. - dodaje, gdy słyszę cichy jęk bólu.

Odwracam się gwałtownie w stronę drzwi, które teraz się zamykają. Podbiegam do Victorii i od razu łapię ją w ramiona. Jest ledwo żywa, trochę zbladła i znacznie schudła, ma też parę obrażeń, ale prócz tych drobnostek, które da się naprawić, jest cała i zdrowa. I za niedługo i bezpieczna. Od razu mocno ją przytulam.

Cudownie było ją znowu trzymać w ramionach i czuć. Tak dawno jej nie widziałem, że aż mnie to boli. Obejmuję ciasno jej kruche ciałko, przyciskając je jeszcze bardziej do swojej klatki piersiowej, co lepsze ona je odwzajemnia.

- Wszystko dobrze? - szepcze do jej ucha.

- Tak, już teraz tak. - mówi z łzami w oczach. - Przyszedłeś...

- Jak miałem nie przyjść? - pytam jej, lekko ją odsuwając. - Zawsze cię znajdę, nawet jeśli będziesz po środku Sahary. - zapewniam ją i lekko całuje ją w czoło.

- Czy ty.... - zapytała niepewnie

- Nie, wrócę do ciebie, obiecuję. Mamy plan. - mówię nieco ciszej. - Ale musisz stąd wybiec i biec prosto przed siebie, ile masz sił w nogach. Nie możesz się zatrzymać, dopóki nie zobaczysz czarnego samochodu, w którym siedzi Matteo. Wsiądziesz do niego, a on odjedzie, dobrze? - tłumaczę i jeszcze raz mocno ją przytulam.

- A ty?

- Spokojnie, Bella. - odpowiadam. - To nie będzie jeszcze nasz koniec.

Dziewczyna kiwa głową, a ja z mocno bijącym sercem puszczam moją malutką, poobijaną kruszynę. Słyszę jej ciężkie kroki, gdy pokonuje schody na górne piętro.

Patrzę prosto w twarz tego bydlaka, który skrzywdził mój skarb i zdradził swoich przyjaciół. Jeszcze śmie, pokazywać mi się na oczy, po tym co zrobił. W ogóle on powinien nie żyć, do cholery!

Nasz plan był prosty jak drut. Wchodzę i uwalniam z tego miejsca Victorię, która biegnie prosto do auta, w którym jest Matteo, po czym zawozi prosto ją prosto do naszego domu w Portland, gdzie czeka na nią lekarz. W tym czasie ja rozprawiam się z jej porywaczem, którym okazuje się Arturo Accardo, zmartwychwstały zdrajca!

Marco wrzuca z góry parę bomb dymnych, a wtedy wkraczają nasi ludzie, którzy wybijają niektórych i podkładają TNT. Mamy wtedy minutę na ewakuację oraz ucieczkę jak najdalej stąd.

- Czemu to robisz? - pytam tą szumowinę, podchodząc o parę kroków do niego by mieć lepszy cel.

- Ty się jeszcze pytasz? Odebraliście mojej rodzinie wszystko! Władzę! Pieniądze! Szacunek! Wszystko! I może mój ojciec się poddał, ale ja nie zamierzam! - krzyczy wściekły. Ręce trzęsą mu się jak galaretki, przez co jest duża szansa, że jak strzeli to spudłuje.

Wyciągam broń spod nogawki, po czym szybko odbezpieczam. Trzy szybkie wystrzały i trzy trupy.

Do pomieszczenia wchodzą zaalarmowani ludzie Accardo, tak samo jak Marco i nasi ludzie, rzucając gdzie się da kilka bomb. W ciągu kilku sekund się uaktywniają, a sale wypełnia gęsty, szary dym.

Zakładam maskę przeciwgazową, po czym strzelając do pojedyńczych ludzi, którzy nie wiedzą co się dzieje i uciekam. Słyszę także że nasi ludzie zaczynają strzelać, a nasi przeciwnicy padają jak muchy.

Niespodziewanie czuję ogromny ból w prawym udzie. Rozglądam się i zauważam ledwo oddychającego Arturo. Strzelam do niego na oślep i kuśtykam po schodach. Z moich obliczeń wynika, że bomba jest już włączona i odlicza czas.

Wychodzę z bunkru i kuśtykam tak daleko jak mogę. Do około mnie nie ma ani jednego z moich, co oznacza że jestem sam, dość blisko wybuchu. Nie zdążę jednak daleko uciec, więc kładę się zza drzewem, by mieć jak najmniej obrażeń.

Po chwili słyszę ogłuszający wybuch, przez co zatykam uszy i zaciskam z całych sił oczy. Moje ciało jest rozrywane silnym bólem, przez co mam ochotę krzyczeć. Jedyną myśl, która może ukoić moje obolałe ciało to uśmiech mojej Vic.

Vicky....

ślub ( nie ) chcianyWhere stories live. Discover now