1. Vancouver

2K 126 127
                                    


CZĘŚĆ I

J.R.R Tolkien kiedyś napisał: „Tak to już bywa, że kiedy człowiek ucieka przed swoim strachem, może się przekonać, że zdąża jedynie skrótem na jego spotkanie."

Na początku nie mogłem stwierdzić, czy jego słowa miały dla mnie jakiś większy sens. Z czasem jednak zdołałem się przekonać o tym, że — w istocie — miały go cholernie dużo. Czy chodziło mu o fakt tego, że wszystko jest nam jakoś przeznaczone?

Przeznaczenie. Pięknie brzmiące słowo, za którym kryje się coś niezbadanego.

Czy w nie wierzyłem? Czy wierzyłem również w to, że wszystko było ze sobą ściśle połączone?

Rdzenni mieszkańcy Ameryki Północnej praktycznie od zawsze wierzyli w ogromną moc motyli. Zwykło się też mówić, że trzepot skrzydeł owego motyla w Nowym Jorku może wywołać huragan na zachodnim wybrzeżu. Czy jedno przypadkowe spotkanie jest w stanie zmienić bieg wydarzeń? Czy jedna informacja może zrujnować czyjeś życie?

Ze znudzeniem przemierzałem długi korytarz Hudson's Bay High School, do której miałem nieprzyjemność uczęszczać. Jako że pierwszą lekcją w tej przeklętej placówce była chemia, w duszy ciężko westchnąłem. Nienawidziłem chemii.

Przepadnij, chemiczny szatanie. Dla baby od chemii jest zarezerwowane miejsce na samym środku piekła. Nie wiem, kim musiałem być w poprzednim wcieleniu, że los postanowił na mojej drodze chemię. Może jakimś dyktatorem albo zbrodniarzem wojennym? To miałoby sens.

W zasadzie to nienawidziłem wszystkiego, co było związane z tą przeklętą szkołą, której szczerze nie znosiłem. I nie chodziło tu nawet o to, że nie lubiłem się uczyć, ponieważ — o dziwo — lubiłem, ale raczej o to, że czułem na sobie wzrok większości uczniów. Czwartą klasę liceum zacząłem z przytupem. Już niemal od samego początku byłem na językach większości nastolatków z tej przeklętej szkoły.

Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że przeprowadziłem się do tego cholernego miasta dopiero cztery miesiące temu. W ciągu tych pieprzonych czterech miesięcy zdążyłem poznać całą drużynę koszykarską, zaliczyć połowę mojego rocznika i większość cheerleaderek. Wielkimi krokami zbliżał się koniec października, a mi już przypadła rola rzucającego obrońcy w szkolnej drużyny koszykarskiej. Zupełnie tego nie rozumiałem. Mimo, że żyłem na tym świecie już siedemdziesiąt pięć lat.

Nigdy nie rozumiałem też tego swojego cholernego uroku. Nie wiedział skąd się brał i czemu nikt nie potrafił mu się oprzeć. Czy byłem dupkiem, który bezwzględnie to wykorzystywał przy każdej nadarzającej się okazji? Być może.

Znaczy tak. Zdecydowanie tak.

W ciągu swojego długiego życia nigdy niczego nie żałowałem. Nie żałowałem swoich ofiar, nie żałowałem swoich bliskich. I choć niektórzy mogliby nazwać mnie egoistą — nie zamierzałem z tym walczyć. Tak naprawdę byłem doskonale świadomy tego jak wielkim byłem dupkiem. O zgrozo! Byłem tylko siedemdziesięcio-pięcio letnim narcyzem, który utknął w ciele nastolatka. I wcale mi się to nie podobało. A kiedy czułem, że w tym mieście już nikt nie będzie w stanie mnie zrozumieć, poznałem Milesa. Miles był taki sam jak ja. Zagubiony, trochę znużony i zdystansowany. Mimo, że znaliśmy się zaledwie kilka miesięcy — wiedziałem, że mogłem mu zaufać. W zasadzie w tamtym momencie był jedyną osobą, której mogłem zaufać.

Z wielką opieszałością, ale też niebywała gracją przeczesałem ręką swoją ciemną czuprynę, po czym otworzyłem szarą szafkę, której od niedawna byłem właścicielem. Raczej nie należałem do osób, które mogły się zaszczycić przyozdobioną szafką. Nie lubiłem drobiazgów i nigdy nie przywiązywałem do nich większej uwagi. Wolałem raczej prostotę, która działała na mnie kojąco.

My Ethereal - I TOMOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz