Rozdział 10.1: Jak bardzo chcesz mnie zniszczyć? [Laura]

128 28 138
                                    

W mediach Don't speak, czyli piękna piosenka o rozstaniu. Posłuchajcie w intencji tych, którzy się rozstali, żeby się już nie zeszli!

Dziękuję serdecznie za 2,1K odwiedzin i ponad 2K komentarzy. Jesteście cudowni! 😍

♠♠♠

— Proszę trzymać ręce przy sobie! — ostrzegłam go. Przełknęłam ślinę. Umierałam ze strachu.

— Niech pani nie robi przedstawienia — zakpił ze mnie. — Mam panią skuć? — spytał naiwnie, dając znak swoim ludziom, którzy bez najmniejszego problemu mnie złapali i oderwali od rannego ochroniarza. Nie stawiałam oporu. — Teraz mogę uwolnić pani ochroniarzy i dać rannemu szansę przeżycia.

Byłam przynajmniej o głowę niższą od dwóch potężnych komandosów wykręcających mi ręce. Oddział dostał sygnał do wycofania się, a trzech lekarzy podbiegło do rannego. Wyprowadzili mnie w szpilkach i koszulce z krótkimi rękawami prosto na śnieżycę. Moja marynarka i płaszcz zostały w pokoju Ricka. Nie myśleli o tym. Wrzucili mnie bezceremonialnie na tylne siedzenie potężnej terenówki i zajęli miejsca obok mnie. Było ciasno i bardzo zimno. Włosy miałam mokre od topiącego się na nich śniegu. Cała się trzęsłam.

— Proszę oddać telefon. — Javier odezwał się z przedniego siedzenia, odwracając do mnie.

— Muszę zadzwonić.

— Jest pani gościem pana Milesha. — Javier wyraźnie mnie nie lubił. Jeszcze mniej zdawał się lubić rolę posłańca. — Zapewniam, że nigdzie pani dzwonić nie musi. A teraz proszę mi go oddać. — Wyciągnął rękę w moją stronę.

— Odpowie pan za to! — Nie poruszyłam się.

Javier wzruszył ramionami i skinął na komandosów. Jeden z nich błyskawicznie wykręcił mi rękę, zginając mnie wpół, a drugi sprawnie przeszukał kieszenie, wyciągając komórkę i oddając go swojemu szefowi. Kompromis to nie była jego mocna strona.

— Dokąd jedziemy?

— Jest pani bezpieczna. Nie musi się pani trząść.

— Zauważył pan, że jest zimno? Wyciągnęliście mnie na zewnątrz w koszulce!

Podróż trwała raptem kilkanaście minut. Przez szalejącą śnieżycę nie poznałam budynku, przy którym zaparkowali. Javier odwrócił się do mnie, spoglądając z niesmakiem na moje ubrudzone w krwi ręce i poplamioną koszulę. Sięgnął do schowka, po czym rzucił mi na kolana paczkę chusteczek.

— Niech się pani doprowadzi do porządku — polecił. Prychnęłam. — Nie wejdzie pani taka do firmy. Mister Milesh prosił o dokumenty z sejfu. Powiedział, że będzie pani wiedziała, o które chodzi.

— Nie wiem, o co chodzi. Ochrona nie wpuści mnie bez badge'a.

Javier się wściekł. Sięgnął po broń.

— W pani interesie jest, żeby się tam dostać.

Mężczyzna obok mnie wysiadł z samochodu i pociągnął mnie za ramię. Ściągnął swoją wielką kurtkę bojową i zarzucił mi na ramiona. Sięgała mi do połowy ud, a rękawy dokładnie przykrywały moje dłonie. Wyglądałam dziwnie. Javier szarpnął mnie za ramię, w drugiej ręce trzymając pistolet, wycelowany we mnie, pod swoją szturmową kurtką. Weszliśmy do budynku sami, pozostali ludzie zostali w samochodzie. Było późno, w budynku nie było już pewnie nikogo oprócz ochrony, która poderwała się zza swojego kontuaru na mój widok. Nie poznali mnie, nie musieli. Nie miałam przy sobie żadnych dokumentów, a moje dziwaczne ubranie zwróciło ich uwagę. Zweryfikowali mnie po numerze ubezpieczenia zdrowotnego.

Bad Boy's Dreams [Rodzina Milesh 2.1] ✔Where stories live. Discover now