Rozdział 12.5: Rosyjska ruletka [Laura&Alex]

93 18 88
                                    

Pozwoliłam sobie skompilować trzy części w tym rozdziale: ♠♠♠ oznaczają zmianę narratora.

Ogłaszam konkurs na największego badassa: Amir, Blondynek, Jemiołowicz, Siergiej? Marcos czy Rick? A może ktoś inny? 


♠♠♠


Było mi bardzo zimno i niewygodnie. Leżałam na zakrwawionym dywanie śmierdzącym koniakiem Jemiołowicza, pełnym odłamków szkła z potrzaskanej karafki. Kiedy się ocknęłam, zapadał zmrok, a teraz było już całkiem ciemno. Nie wiedziałam, ile czasu minęło. Nie mogłam się poruszyć. Jemiołowicz przykuł mnie do kaloryfera. Łaskawie tylko za jedną rękę, ale ta druga, obolała i spuchnięta, do niczego się nie nadawała. Było mi zimno. Usiłowałam znaleźć coś, czym mogłabym otworzyć kajdanki. Dłoń miałam poranioną od szkła, bolała coraz mocniej, ale nie poddawałam się. Zgromadziłam przy sobie kilka szklanych odłamków nadających się do walki. Nigdy nie wiadomo, kto się tu pojawi i jakie będzie miał zamiary.

— Jemiołowicz!

Dziki wrzask przerwał moje poszukiwania. Wybrałam największy odłamek, jaki udało mi się dosięgnąć i położyłam się na podłodze. Lepiej działać z zaskoczenia. Zagryzłam zęby z bólu, żeby nie znaleźli mnie zbyt szybko. Starałam się być spokojna, tylko w ten sposób miałam szanse na przeżycie. Nasłuchiwałam. To nie były kroki ciężkich buciorów, jakie mieli żołnierze Jemiołowicza. To nie były kroki eleganckich pantofli, jakie nosił sam Jemiołowicz. Charakterystyczny pisk gumy na linoleum. Sportowe buty. Amatorzy. Około dziesięciu osób. Nie byłam tak dobra, żeby wywnioskować z szurania trampek. Rozmawiali między sobą. Jeden z nich klął głośno, na Jemiołowicza i jego matkę.

Drzwi gabinetu otworzyły się, z impetem uderzając o ścianę. Stanął w nich łysy grubas w dresie ciasno opinającym wielki brzuch. Na ramiona miał zarzuconą czarną, skórzaną kurtkę. Stał z karabinem zawieszonym na szyi. Nie włączyli światła, ale mieli latarki.

— Pusto! — zawołał, nie przestępując nawet progu. — Bateria mi padła! — wściekł się, stając w mroku.

Załamałam ręce. Jacy amatorzy! To była komórka. W ciemności zamajaczył inny kształt.

— Odsuń się, Witia. Bierzcie wszystko, co się nadaje! Wszystko wasze, ale od gabinetu mnie wara. Tutaj rozejrzę się sam. — Facet w towarzystwie dwóch innych krążył po gabinecie, świecąc latarką.

— Patrz, szefie! — Jeden z nich mnie zauważył, bo prawie na mnie wlazł.

— O, Jemiołowicz zostawił souvenir. Tylko jakiś taki... — Ktoś trącił mnie czubkiem buta.

Poczułam dotyk na szyi. Sprawdzali, czy żyłam. Ścisnęłam mocniej kawałek szkła i pchnęłam na oślep. Zrobiło się ciemno. Jeden z nich wrzasnął, a drugi odskoczył.

— I souvenir jeszcze żyje! — Zarechotał ten, któremu udało się odskoczyć, ich szef. Niech to, zraniłam pionka. — Wstawaj Witia, nie maż się. Ty też wstawaj. — Zaświecił mi prosto w oczy latarką. — Zostaw to szkło, bo sobie krzywdę zrobisz.

— Już sobie zrobiła. Cała zakrwawiona — syczał dresiarz, którego zraniłam. — Wstawaj! Nie słyszałaś, co szef powiedział! — kopnął mnie.

Jęknęłam z bólu, mimowolnie się zwijając. Zamknęłam oczy, czując ból rozsadzający żebra. Nie mogłam oddychać.

— Nie rozumiem — powiedziałam powoli po angielsku.

Zero reakcji. Powtórzyłam to samo po niemiecku.

— Nie rozumiesz, a? — zapytał ich szef, stojąc nade mną w rozkroku. — Ja też nie rozumiałem, jak za mną krzyczeli: stój! To mój mercedes! — przedrzeźniał niemieckich dziadków. Boże, to był złodziej samochodów, gorzej trafić nie mogłam. — Zostaw ją, Witia — zwrócił się do goryla, który znów próbował mnie uderzyć.

Bad Boy's Dreams [Rodzina Milesh 2.1] ✔Where stories live. Discover now