Rozdział 13.3: Kara [Alex]

100 16 88
                                    

Alex (i jego gardełko) to wrażliwe bestie są i nie nadają się na akcje pod arsenałem.

♠♠♠

Ostatnie kilkadziesiąt godzin spędziłem z armią komandosów, przeciskając się między nimi w ciasnocie prywatnego samolotu. Teraz za to nie mogłem sobie poradzić z samotnością. Komandosi zniknęli tak nagle, jak się pojawili. Rick skinął palcem, a samolot wyludnił się w przepisowe półtorej minuty. Siedziałem sam. Prawie sam.

— Nogi podniesie! — zaskrzeczała sprzątaczka, jeżdżąc powoli odkurzaczem. — Brudne buty ma! — prychnęła wściekła.

Czy ja wspominałem, że sprzątaczki to najbardziej irytujący gatunek ludzi na ziemi? Wszedłem do sypialni. Spojrzałem na łóżko. Marzyłem, żeby się na nie rzucić i zapomnieć o całym świecie. Pościel była zakrwawiona. Aż mnie cofnęło. Wyjąłem z kieszeni pogniecioną paczkę papierosów. Zapaliłem, mocno się zaciągając. Moje latające mieszkanie nie wyglądało tak nawet po najdzikszych imprezach! Odwróciłem się twarzą do ściany, żeby nie patrzeć na zapaćkaną pościel.

Jak mi brakowało Moniki. I seksu. Ale bardziej Moniki. Nie miałem ochoty iść do nocnego klubu, wszczynać awantury, żeby go dla mnie otworzyli przed południem i korzystać z dziewczynek. Czułem się jak po praniu mózgu. Co to było te ostatnie dwadzieścia cztery godziny? Siadłem na podłodze, zaciągnąłem się tym obrzydliwym, mentolowym szlugiem, nienawidziłem mentolu. Nienawidziłem szlugów! Nienawidziłem tego samolotu! Nienawidziłem tego, co robię! Nienawidziłem Milesha! Życia swojego nienawidziłem! Szybkim ruchem starłem łzę spływająca po policzku.

Rzuciłem peta na podłogę. Jeszcze się tlił. Skoczyłem na równe nogi i wykonałem najdzikszy układ choreograficzny, próbując go ugasić, jednocześnie wytrzeć oczy, bo sprzątaczka wlazła ze swoim odkurzaczem. Czy ja mówiłem, jak bardzo nienawidziłem sprzątaczek? Siłą woli powstrzymałem się, żeby jej nie zabić, bo buczenie jej odkurzacza działało mi na nerwy. Wystarczy trupów w tym samolocie. Zacisnąłem szczęki, mijając szybko rozwrzeszczaną babę w ortalionowym fartuchu i wybiegłem na świeże, zimne powietrze. Lutowy poranek w Nowym Jorku był chłodny i mglisty. Szedłem szybko przez pas startowy, łykając gorzkie łzy. Nie chciało mi się zamawiać taksówki. Przedostałem się na drugą stronę lotniska i wsiadłem do jednej z tysiąca stojących pod terminalem żółtych taryf.

— Dokąd? — spytał ze śpiewnym akcentem Jamajczyk z dredami w koszulce w palmy.

Żebym to ja wiedział, westchnąłem. Dobra, seks nie, więc burdel odpadał. Byłem tak wstrząśnięty ostatnimi wydarzeniami, że miałem ochotę kazać się zabrać do mammy! Tylko czy wziąłby kurs z NYC do Rzymu?

— Sezam Avenue — podałem adres Baza, zagłębiając się w obite pluszem siedzenie.

Jamajczyk zagadywał, bujając się w rytm hitów Boba Marleya, leniwie płynących z głośników umieszczonych w całej kabinie. Zamknąłem oczy, udając sen, ale spać nie mogłem. Od dwóch dni nie zmrużyłem oka. Zdawałem sobie sprawę, że wizyta u Baza w niedzielę o siódmej rano to nie najlepszy pomysł, ale nic lepszego nie przychodziło mi do głowy. Byłem zdruzgotany i potrzebowałem pomocy. Płaciłem temu idiocie za realizowanie wszystkich moich fanaberii. Niech się wreszcie na coś przyda! Zamówić pizzę, wódkę i panienki potrafię i sam, choć się do tego nie zniżam.

Tym razem potrzebowałem czegoś innego. Sam nie wiedziałem czego konkretnie, ale byłem pewien, że Baz wiedział. Zawsze wiedział. Z tym poczuciem trzęsąc się z zimna w samej koszuli, zadzwoniłem do drzwi jego podmiejskiej rezydencji. Willa była urządzona jak najmniejszym kosztem, z cennymi dodatkami mającymi sprawić wrażenie, że właściciele byli bogaczami chcącymi występować incognito. Gra pozorów. Wszędzie jakieś kopane udawanie!

Bad Boy's Dreams [Rodzina Milesh 2.1] ✔Where stories live. Discover now