Rozdział 1

7.2K 153 54
                                    


Nie byłam specjalnie przekonana do jazdy autobusem, a była to moja pierwsza podróż od siedmiu lat, w dodatku z przymusu. Wcześniej poruszałam się na rowerze bądź rolkach, które towarzyszyły mi akurat w torbie. Reszta rzeczy miała dojechać wkrótce. Nastawiłam budzik i zamknęłam oczy, odpalając swoją playlistę na słuchawkach. Czekały mnie cztery przesiadki i prawie trzy godziny jazdy. Na samą myśl zaczęły mi się trząść ręce. Zacisnęłam je mocno, nie dając emocjom ujrzeć światła dziennego. Wiedziałam, jak mogło się to skończyć i za wszelką cenę starałam się tego unikać. Nie zdarzało się to często, bo nie było powodów, a niedługo będę miała ich pewnie w nadmiarze.

Chciałabym zostać i w spokoju skończyć szkołę, ale los miał dla mnie inne plany. Musiałam wyprowadzić się z Malibu i wrócić do Los Angeles, do miejsca, w którym zginęli moi rodzice i w którym mieszkał mój największy koszmar - ciotka Margo. Była siostrą mojego taty i nienawidziłam jej tak samo jak jego, a teraz przyszło mi u niej mieszkać. Liczyłam, że dostanę się na studia i będę mogła się wyprowadzić po zakończeniu roku, ale do tego musiałam się przyłożyć. Nie byłam osobą, która uczyła się wybitnie, powiedziałabym raczej, że średnio, a do stypendium potrzebne mi było trochę więcej niż zwykłe średnio.

Wujek Fred (bo tak go nazywałam, chociaż nim nie był) obiecał, że zajmie się porządkowaniem domu babci, żebym mogła spokojnie przenieść swoje rzeczy i zadomowić się u ciotki. Gdyby to ode mnie zależało, przyjechałabym dzień, a nie tydzień przed szkołą. Pogrzeb babci odbył się kilka dni temu, łącznie z czytaniem testamentu, w którym to babcia przepisała wszystko wujkowi, z którym po śmierci dziadka próbowała ułożyć sobie starość. Nie zdziwiło mnie, że zostawiła dla mnie tylko rzeczy po mamie, nie byłam wzorową wnuczką. Buntowałam się i tylko dziadek mnie rozumiał. Potrafił do mnie dotrzeć, zupełnie jak mama. W tamtym roku musiałam się z nim pożegnać, bo dostał zawału naprawiając samochód w swoim garażu. Mnie akurat przy nim nie było, bo spotykałam się z Nicolasem, moim chłopakiem, z którym najmniej chciałam się żegnać. Obiecał dzwonić i pisać, gdy wyjadę. Mieliśmy utrzymywać stały kontakt, łącznie z Beth, która była moją jedyną przyjaciółką. Umówiliśmy się, że przyjadę na jego urodziny i zrobimy huczną imprezę.

Byłam z Nickiem ponad rok i mimo szczerej sympatii do niego, nie potrafiłam wyznać mu uczuć. Było to dla mnie trudne, nie chciałam wypowiadać słów na wiatr i robić mu niepotrzebnej nadziei, za to jemu przychodziło to z łatwością. Mówił mi to na każdym naszym spotkaniu, a ja mimo to nie potrafiłam oddać mu całej siebie. Próbował wiele razy, ale ja zawsze odmawiałam. Nie czułam się gotowa, ani fizycznie, ani psychicznie. Wczoraj podjął kolejną próbę, a moją odmowę skwitował prychnięciem. Potem jednak mnie do siebie przytulił i zapewnił, że będzie tęsknić.

Budzik zadzwonił, a ja podniosłam się akurat, gdy autobus zatrzymywał się na przystanku. Chwyciłam swoją torbę i wyszłam, rozglądając się za kolejnym transportem. Spojrzałam na zegarek na moim nadgarstku, była to jedna z rzeczy po mamie, złoty zegarek z małą, okrągłą tarczą, który poinformował mnie, że za dwanaście minut miał się zjawić kolejny autobus.

Westchnęłam cicho i usiadłam na ławce, rozglądając się dookoła. Kilka osób stało niedaleko, mając wielkie walizki obok. Pewnie też wybierali się do słynnego Miasta Aniołów. Od jutra zaczynały się tam grube imprezy, a nie mogli doświadczyć tego w zwykłym Malibu.

Jeżeli ktoś kiedyś zastanawiał się, dlaczego to miasto jest nazywane Miastem Aniołów, to dlatego, że umiera tam dużo dobrych ludzi, w tym moja mama.

Kobieta, która mnie urodziła i ze wszystkich sił chroniła przed światem, albo raczej chorym człowiekiem. W dziewięćdziesięciu procentach jej się udało. Te dziesięć procent, to blizny na moim ciele.

Princesses don't cry (zakończone)Where stories live. Discover now