Rozdział 61

137 9 4
                                    

Moim zadaniem podczas wojny było doprowadzenie wojsk do zamku. Później miałam obserwować poszczególne linie frontu i wysyłać pomoc w zagrożone miejsca. Sama też musiałam się udzielać w razie potrzeby, co akurat bardzo mi odpowiadało. Nie wiem czy zniosłabym bierne bycie dowódcą. Przede wszystkim jednak, musiałam zabić króla.      

Ponad tysiąc Dafinierów ustawiło się w swoich zespołach, czekając na oznakę wymarszu. Kiedy w końcu ruszyliśmy, słychać było tylko miarowy stukot butów o ziemię. Szłam na przedzie i po kolei wskazywałam na odziały, które musiały się odłączyć by dotrzeć na swoje stanowiska. 

Miałam na sobie czarne, przylegające do ciała spodnie i zieloną koszulkę z krótkim rękawem. Do wysokich, miękkich butów wsunęłam dwa noże i kilka ostrych gwiazdek. Na plecach miałam zawiązany pas z bronią, który dostałam od przyjaciół, były w nim dwa miecze i noże. Do tego upchałam tam jeszcze składany łuk i kilka strzał. Z tym wyposażeniem ważyłam chyba z tonę, ale na szczęście udało mi się wykręcić od zakładanie równie ciężkiej zbroi. 

Kiedy dotarliśmy do głównego rozwidlenia, stanęłam, a wraz ze mną cały pochód. Spojrzałam na Amy i skinęłam jej głową. W odpowiedzi uniosła rękę i kiwnęła na swój odział. To właśnie on, miał atakować od strony urwiska. Kiedy dziewczyna oddaliła się, kiwnęłam na Alana, oni mięli czekać, aż zadanie Amy będzie miało się ku końcowi, i zajechać ponownie w to samo miejsce.

W wojnie brali udział zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Dla Dafinierów nie było takich podziałów, dlatego znaczna część zespołów była pod dowództwem przedstawicielek żeńskiej płci.

Jessica, była w oddziale Amy, a Tommy dostał własny zespół, tak samo jak Drew.  Nori z kolei znalazł swoje miejsce wśród łuczników. 

Szłam przed siebie starając się wyglądać na odważną i zaciętą. W rzeczywistości czułam jak węzeł w moim brzuchu zacieśnia się, w miarę jak zbliżamy się do zamku. Rano dręczyły mnie różne lęki, o życie Ala, moich ludzi, o zwycięstwo nad królem, a nawet o Lenę. Jednak kiedy weszłam do stołówki i ujrzałam Dafinierów patrzących na mnie z szacunkiem, uczucia te stopniały jak lód. Znów poczułam się przywódcą. 

W końcu nadszedł ten moment.                                                                                                                                                 Musiałam się odłączyć i ukryć na wzgórzu, by obserwować przebieg bitwy. Z ciężkim sercem, zrobiłam to. Po kilku minutach marszu w samotności, dotarłam na swoje stanowisko i przycupnęłam w zaroślach. Ze swego miejsca widziałam, że wszystkie moje wojska rozpoczynają właśnie atak.                 Z rozbawieniem przyglądałam się, jak żołnierze króla w panice zbierają siły i próbują odeprzeć Dafinierów. 

Od strony urwiska, nie napotkaliśmy żadnych oporów. To dobrze. Dopiero kiedy do akcji wkroczył oddział Alana, pojawili się tam jacyś strażnicy.                                                                                                                    Pierwsi ludzie byli już w środku.                                                                                                                                               Uznałam, że w takim razie mogę już dołączyć do bitwy. 

Pędząc ile sił w nogach, wbiegłam przez główną bramę do zamku, która była już wyważona i stanęłam zaskoczona. Król zdołał już zgromadzić całkiem sporo żołnierzy. Straciliśmy przewagę liczebną.               Nie czekając dłużej, wyciągnęłam oba miecze i zaczęłam ciąć nimi rozglądając się jednocześnie za zespołem którym miał dowodzić Al. Nigdzie ich jednak nie widziałam. 

Po drugiej stronieWhere stories live. Discover now