Prolog

138 10 36
                                    

Koszmar


Gwiazdy świecą jasno na szkarłatnym, nocnym niebie.

- Niebo w nocy powinno być czarne, nie czerwone – stwierdza Leinteth, po czym obojętnie wzrusza ramionami. Wie, że to niebo... Ta ziemia, martwa, zepsuta, obfita w krew, to tylko sen. Powtarzający się od jakiegoś czasu koszmar, niedający zaznać spokoju ani wypoczynku. 

- Czy gwiazdy na wyśnionym niebie można chwycić? Można jej dotknąć? Złapać ją? Zabrać? Dla kogo one świecą, jeśli nie dla mnie? – snując swoje rozmyślania Leinteth, powoli wyciąga rękę ku niebu. Sięga jednak nie ku gwiazdom, lecz za plecy, po schowany za nimi krótki miecz.

Leinteth błyskawicznie dobywa ostrza, cofa lewą nogę i obszernym cięciem ścina skaczącą na niego bestię. Stwór pojawia się z otaczającej bohatera brązowo-krwistej, gęstej mgły. Rozcięta poczwara pada na ziemię, obficie krwawiąc z wynaturzonego cielska. Bezkostne kończyny bestii drgają przez chwilę w agonicznych spazmach. Koszmarna istota ryczy resztką swego tchu, lecz jej wrzaski momentalnie cichną, kiedy Leinteth ciężkim stąpnięciem miażdży potwora. Leinteth wykopuje cielsko na bok, gdzie na kilka sekund rozgania mgłę, w której czyhają już kolejne wynaturzenia. Rzucają się na martwego pobratymca i chciwie go pożerają.

Mgła się zagęszcza.

Do uszu Leintetha docierają mlaskania oraz chrzęst rozszarpywanego ciała. Bohater cicho wzdycha, wpatrując się we mgłę. Zaciska mocniej dłoń na chłodnej rękojeści trzymanego miecza, co od razu wypełnia go otuchą i pewnością siebie.

- Koszmar koszmarem, ale prawdziwi bohaterowie nigdy nie stoją w miejscu – oznajmia śmiało Leinteth, stawiając kolejne kroki w kierunku otaczającej go mgły.

Prosto między wynaturzone bestie i poczwary. Potwory z wrzaskiem rzucają się na Leintetha, sięgając długimi mackami, ku jego rękom i nogom. Krzywe paszcze na długich szyjach, wyciągają się na całą długość, aby wgryźć się zębami w szyję bohatera. Żadna jednak nie osiąga swego celu. Ani jednej kończynie nie udaje się pochwycić Leintetha, kiedy ten rozpoczyna swój waleczny taniec. W błyskawicznym obrocie Leinteth ścina połowę wyciąganych ku niemu kończyn. Wyciąga zza pleców drugi miecz i z kolejnym obrotem odcina ich jeszcze więcej. Pochylając się nisko, przepuszcza nad sobą wielką wyskakującą bestię, odwraca się ku niej i z błyskawicznym doskokiem wbija jej w brzuch obydwa miecze. Wyszarpując je na boki, rani kolejne poczwary, których krew tryska szeroką wstęgą. 

Mgła zaczyna się rozrzedzać.

Wyjące z przerażenia bestie zaczynają uciekać, pozostawiając Leintetha wśród niezliczonej ilości zwłok. Ziemię zakrywają nie tylko ciała potworów zabitych przez bohatera. Jest ich znacznie więcej. Wraz ze znikającą mgłą Leinteth zauważa, jak wiele ich jest. Ciała ludzi, potworów, zwierząt, bestii gigantycznych i drobnych. Niektóre zwłoki są na tyle świeże, że ich krew nie zdążyła jeszcze zastygnąć. Z innych pozostają jedynie wybielone kości. Wśród nich Leinteth zauważa szkielet ogromnego smoka, na który błyskawicznie się wspina i staje na wznoszącej się wśród oceanu trupów smoczej czaszce.

Mgła znika.

Bohaterowi ukazuje się rozległy, nierówny krajobraz, wypełniony martwymi ciałami, wśród których wciąż grasują łakome na nie prymitywne monstra, o abominacyjnych kształtach.

- Ciekawe co kreońscy znawcy umysłów mieliby w tym temacie do powiedzenia... – mówi do siebie Leinteth, nie trapiąc się zbytnio otaczającym go piekielnym widowiskiem. - ...W sumie niezbyt mnie to interesuje. Raczej nie byłoby to nic ciekawego. Co nie?

Leinteth ostatnie słowa kieruje w stronę czarnej wieży, która nagle wyrasta między stosami trupów. Mroczny słup rozrasta się do gigantycznych rozmiarów, sięgając do samego nieba i jeszcze znacznie wyżej, niż sięga wzrok Leintetha. Bohater zakręca dwa kółka ostrzami, cofa prawą nogę, po czym lekko się pochyla, unosząc obydwa miecze na wysokość swoich barków. Czeka w pełnej gotowości, na cokolwiek, co miałoby nadejść.

Nic jednak nie nadchodzi. Bestie wokół wieży szaleją. Zaczynają uciekać, lecz coś chwyta je wśród oceanu zwłok i zaciąga pod ziemię. Po kilku chwilach Leinteth pozostaje ostatnią żywą istotą w zasięgu jego wzroku. Z wieży uderza w niego smród śmierci, zgnilizny i kurzu, lecz wywołuje u Leintetha zaledwie drobne skrzywienie na twarzy.

- To wszystko, co masz? Tak ma wyglądać koniec tego świata? Zwłoki, smród i wieża? Przyznam, że to rozczarowanie, dla moich nieco wygórowanych wyczekiwań! – stwierdza zuchwale Leinteth, uśmiechając się szyderczo. – Liczę na prawdziwe wyzwanie!

W wieży rozbrzmiewa bulgoczący odgłos, odbijający się echem w uszach Leintetha. Wieża bądź istota w niej ukryta przemawia w niezrozumiałym dla Leintetha języku, niezrozumianymi dla niego słowami. Te rozbrzmiewają w głowie bohatera i znikają, nie przypominając mu zupełnie niczego, nic mu nie tłumacząc, wręcz stawiają go w jeszcze większej konfuzji i irytacji.

- Gadać... To jedyne co potraficie – warczy Leinteth przez zaciśnięte zęby. – Niby też to potrafię i jakby nie patrzeć może trochę tego nadużywam, ale mnie przynajmniej wszyscy znają, kochają i podziwiają!

Wieża milknie, kiedy rozbrzmiewa śmiech Leintetha, rozbawionego własnymi słowami. Kolejny dźwięk zagłusza wszystkie inne. Odgłos, niczym trzaśnięcie pioruna, rozciągnięty w czasie, rozbrzmiewający, niczym ryk przerażającej bestii. Ryk zwiastujący koniec. Nie koszmaru, lecz świata. Ryk zapowiadający zgubę Artiji i jej dwunastu krain. Dla Leintetha to jednak wcale nie oznacza niczego złego. To właściwa okazja, by wreszcie taki bohater jak on mógł się prawdziwie wykazać, udowadniając sobie swoją wartość! Nie ma w nim obaw, lęku ani wątpliwości. Energia najczystszej, potężnej determinacji przepływa przez jego ciało, w oczekiwaniu na nadzwyczaj epicki moment, mający wkrótce nadejść. W mrocznej wieży gromadzi się multum mrocznej, plugawej energii. Straszliwe fioletowe światło rozbłyskuje w potężnym wybuchu. Leinteth wyczuwa, że wkrótce ukaże się jego wróg. Ostateczne zło, z którym przyjdzie mu się zmierzyć we wspaniałej, pełnej heroizmu walce.

Wieża rozpada się na dwie części, które upadają na boki. Zastępuje ją jaśniejący filar negatywnej energii, w którego wnętrzu Leinteth zauważa czarną sylwetkę swojego wroga. Ostateczny niszczyciel, wróg życia, bestia, diabeł, król otchłani. Wszystkie te określenia idealnie pasowałyby do zła, prezentowanego przez tę postać.

- No chodź tu! – woła entuzjastycznie Leinteth, zeskakując ze smoczej czaszki, by ruszyć prosto w słup fioletowego światła.

Ten jednak wpierw się cofa, a potem wzlatuje wysoko w niebiosa, po czym najzwyczajniej omija Leintetha, ruszając w inne zakamarki świata. Bohater zaś zostaje sam wśród oceanu trupów. Nie doświadczywszy upragnionej walki, całkowicie zignorowany, zapomniany i opuszczony. Wtedy ponura myśl uderza w Leintetha, niczym gigantyczny krasnoludzki młot, sprawiający, że żebra zaciskają mu się mocniej na płucach i sercu, odbierając oddech i całą wolę walki.

Mający zwyciężyć ze złem Leinteth nie pokonał go. Zamiast tego, uwolnił je...

Iskry ZagładyWhere stories live. Discover now