Rozdział Czwarty

27 3 22
                                    

Fajkowy dym nie drażni tylko tych, którzy go naprawdę nie czują


Trzeciego dnia, przy zachodzącym słońcu, Leintethowi udaje się dotrzeć na wschodni kres lasu Cotidie. Kessi doprowadza Leintetha do niewielkiej wioski, a te w pobliżu lasu zazwyczaj zamieszkiwane są przez drwali i myśliwych. Siedemnaście drewnianych, długich chat tworzy okrąg wokół znajdującej się na środku wioski studni. Domy wyglądają na stare i podniszczone biegiem czasu, co świadczyć może o nienaruszalności wioski przez ogień, czy najazdy bandytów.

Zbliżając się do zabudowań Leinteth spostrzega siedzącego na ławce mężczyznę z bujnym brązowym wąsem. Na głowie ma zieloną filcową czapkę. Ów jegomość, głaszcząc swój wąs również spostrzega Leintetha i momentalnie zrywa się z ławki, chwytając za opartą o pobliską ścianę naładowaną kuszę.

- A wy coście za jedni?! – krzyczy mierząc kuszą w bohatera.

- Nie poznajecie nas? To znaczy... Mnie. Sam tu jadę – oznajmia Leinteth.

- Jakbym znał, to bym nie pytał!

- Urażony się tym czuję – mówi Leinteth, po czym zeskakuje z grzbietu Kessi. 

Stróż wioski drgnięciem unosi kuszę, przypominając o tym, że ma ją naładowaną i wycelowaną. Leinteth od niechcenia unosi bezbronne dłonie do góry na znak, że nie ma złych zamiarów. 

- Jam jest Leinteth. Tak, właśnie ten Leinteth, bohater z powołania!

- Samozwańczy, jak mniemam.

- Czuję się jeszcze bardziej urażony.

- Mierzi mnie ta wasza uraza – oznajmia oschle stróż, lecz opuszcza kuszę. – Pieniądze jakieś macie?

- Czy to rozbój?!

- Teraz to ja się czuję urażony – mówi stróż, głaszcząc wąs. – Pytam, bo wiem z doświadczenia, że jak ktoś ma pieniądze, to raczej nie będzie ich podstępem próbował zdobyć. Po tym właśnie idzie poznać łotra, bandytę, czy darmozjada, iż nigdy pieniędzy przy sobie nie ma.

- Rozumiem. Bardzo żeście sprytni, panie stróżujący. Z pewnością żaden łotr obok was ukradkiem się nie przemknie!

- No wiecie – stróż wypina dumnie pierś i poprawia zieloną czapkę, wyraźnie zadowolony drobnym pochlebstwem. – Ostatnimi czasy, to wszędzie, gdzie się nie rozejrzeć tam same zbóje, bandyci, grasanty, hultaje i degeneraci czyhający na wszelaką okazję, co by bliźniemu choćby i ostatniego eta z tyłka wyszarpnąć. Ale ja takich na pierwszy rzut oka rozpoznaję! Wiem, że z takimi, to trzeba krótko, bez gawędzi się rozprawiać! 

- A praca się u was, panie stróżujący dla bohatera się jakaś nie znajdzie? – pyta Leinteth, klepiąc Kessi po karku. Klacz zarzuca grzywą i swobodnie odchodzi w swoją stronę.

- Praca? Pracy to u nas pełno. Zima idzie, trzeba drwa narąbać, zapasy do spichrzów przygotować, zebrać na daninę dla wielmożnego – stróż wzrusza ramionami. – Nic, co by dla obcego darmozjada się nadawało.

- Rozumiem – mówi przez zaciśnięte zęby Leinteth. – W takim razie, panie stróżujący pozwolicie, że nie będę wam dłużej głowy zawracać. Jeszcze jakiś bandyta bez pieniędzy spróbuje obok was przemknąć i moja w tym będzie wina, iż nie udało się go złapać.

- Co prawda, to prawda – stróż uśmiecha się, gładzi wąs i siada z powrotem na ławce, opierając kuszę o ścianę obok.

Leintethowi już prawie udaje się przejść obok stróża, bez ujawniania braku pieniędzy, lecz stróż momentalnie przypomina sobie o swoich zasadach i wstaje prędko z ławki, zachodząc bohaterowi drogę.

Iskry ZagładyWhere stories live. Discover now