R 4. XVIII

1.7K 172 29
                                    

Ciężko było chodzić w tych butach, zwłaszcza po błotnistej ścieżce. Gburek.. to znaczy Ryland szedł jak gdyby nigdy nic, ja natomiast starałem się, by buty nie utkwiły mi w błocie, przez co kilka razy omal się nie wywróciłem. Oferował mi swoją pomoc, chciał, żebym wlazł na jego plecy. Nie byłem jeszcze tak zdesperowany, ale z każdym potknięciem coraz bardziej się do tego przekonywałem. Na szczęście wytrwałem bez proszenia go o dodatkową pomoc. Gdzieś w okolicach wieczora mgła zniknęła, dzięki czemu mogłem zauważyć palisadę otaczającą wieś czy tam osadę Fogtown. Gburek nie potrafił zdecydować się z nazewnictwem.

Dla mnie, wyglądało to trochę dziwnie, jakby.. nie była do końca skończona. Las otaczał to miejsce prawie z każdej strony. W Sover było inaczej, wykarczowali część drzew znajdujących się najbliżej osady, by w razie czego, móc szybciej dostrzec zagrożenie. 

Gburek wytłumaczył mi, że część palisady została zniszczona kilkadziesiąt lat temu. Zamiast ją odbudować, to postawili zwykły płot. Nie było w tym dla mnie logiki. W końcu płot, przed niczym tak naprawdę nie ochroni, no chyba że powstrzyma niektóre zwierzęta przed ucieczką, ale jak do tej pory nie naprawili tamtej zniszczonej części, to mogło oznaczać, że nie było tu niebezpiecznie.  

Przeszliśmy przez pół otwartą bramę, gdzie zatrzymał nas strażnik. Nie wyglądał na zadowolonego z faktu, że dwie osoby zmusiły go do wstanie z krzesła. Gdy tylko podszedł stwierdziłem, że Gburek w ogóle nie śmierdział. Nawet mój ojciec nie doprowadzał się do takiego stanu, a potrafił żłopać alkohol litrami.  Strażnik, stanął przed nami. Bujał się we wszystkie strony, jakby zawiał silniejszy wiatr leżałby na ziemi. I możliwe, że właśnie to robił przez większość czasu, przynajmniej tak wnioskowałem z czystości jego ubrania.

Nie zdołał wypowiedzieć słowa, znikąd pojawił się drugi strażnik, który delikatnie pchnął kolegę w kierunku krzesła. Wyglądał przyjemniej niż jego poprzednik, pewnie jak był młody był przystojny. Coś z tej jego urody zostało. Przyglądał nam się w milczeniu, a ja zacząłem mieć ciarki. Szukał czegoś.. a może kogoś. Nagle, otworzył szeroko oczy. Na jego twarzy malowało się zdziwienie. 

-Dawno się nie widzieliśmy Panie Mos. -Powiedział dziwnym tonem, lekko się przy tym kłaniając. 

-Ryland... a niech mnie. -Mężczyzna uśmiechnął się szeroko. Pewnie go znał kiedy jeszcze tu mieszkał. -Wyrosłeś.. kawał z ciebie chłopa.. widać, że wdałeś się w gałąź swojego wuja. -Obszedł go, jakby spoglądał na zwierzę którą chciał kupić. W końcu podali sobie dłonie i długo ich nie puszczali. Siłowali się kto ma silniejszy uścisk, starszy wymiękł po kilku chwilach. Machnął dłonią kilka razy, po czym zaczął rozmasowywać ją drugą. -Ten twój żelazny uścisk. Co cię tu sprowadza przyjacielu? 

-Byłem w okolicy, kiedy napadli na nas bandyci. -Położył dłoń na moim ramieniu. Co on.. a. Przecież wyglądamy jak bezdomni więc nie mógł powiedzieć, że wszystko było w porządku, zwłaszcza, że nawet butów nie nosił. -Szczęśliwie udało nam się wyjść z tego bez większych obrażeń...

-Gdzie to się stało? 

-W okolicy zniszczonego miasta.  -Mężczyzna chwile się zastanawiał, jakby w głowie coś liczył. Po chwili kiwnął głową. Wskazał ręką ścieżkę zapraszając nas do wioski. 

Ryland zaczął opowiadać zupełnie zmyśloną historię, jak to podróżowaliśmy karawaną i zostaliśmy zaatakowani przez dużą grupę bandytów. Opisał każdego z nich, bardzo szczegółowo. Jednym z tych domniemanych bandytów, był Luke a drugim Morgnan. Po dodaniu wszystkich, w większości obrzydliwych, szczegółów, strażnik nas zostawił. Podejrzewałem, że poszedł zgłosić potencjalne zagrożenie, przynajmniej tak powinien zrobić. Choć i tak nieodpowiedzialne było zostawienie pijanego strażnika samego sobie. 

Mieszaniec |ABO|Where stories live. Discover now