R 5. XXIV

1.4K 169 10
                                    

Nie wiem ile biegliśmy, możliwe, że była to tylko godzina, może dwie. Zaczęliśmy zwalniać, ja już nie miałem sił, nogi odmawiały powoli posłuszeństwa i wciąż było mi niedobrze po tym, co zrobiłem tamtemu łowcy. Zasłużył sobie, ale.. byłem za słaby psychicznie by to znieść. Natomiast chłopak padał już na kolana. Nie miał w ogóle sił. Nadmierny wysiłek mógł zaszkodzić jego dziecku. Nie mogłem jednak pozwolić na odpoczynek, chociaż sam go bardzo pragnąłem. Szliśmy od drzewa do drzewa, błagając w myślach żeby łowcy zgubili nasz trop. Było to pobożne życzenie, po kilkunastu minutach usłyszeliśmy ich. Chłopak, miał podobne szczęście co ja, potknęliśmy się o ten sam korzeń i zsunęliśmy się do wielkiego dołu. Wylądowaliśmy na stercie liści i błocie, przez co cali byliśmy w nich oblepieni. Wpadłem na pomysł, dosyć ryzykowny, ale lepszy niż ciągła ucieczka przed siebie. Zacząłem się wiercić, chwytałem liście i błoto dłońmi i się nimi zakrywałem. Chłopak zrobił podobnie, w kilka chwil byliśmy niewidoczni, przynajmniej miałem taką nadzieje.

-Tam. -Szepnął jeden z łowców. Ujrzałem go po kilku sekundach, trzymał w dłoniach kuszę. Cholera, to był jednak zły pomysł, może jest jeszcze szansa na ucieczkę? Przyglądałem się jak nakłada bełt na kuszę, zakładał go może z pięć sekund, ale dla mnie trwało to jak wieczność. Zastanawiałem się czy mamy w ogóle szanse na ucieczkę, jeśli teraz wyskoczymy. Przed tą desperacką próbą powstrzymał mnie chłopak, ścisnął mocniej moją dłoń, bał się równie mocno jak ja, ale nie chciał teraz uciekać. Chyba uważał, że nas nie widzą.. albo chciał zginąć trzymając kogoś za rękę.

Serce znów mi zamarło, usłyszałem znajomy, mechaniczny dźwięk a później świst. Wystrzelił, ale nie poczułem żadnego bólu, ani nie usłyszałem szelestu liści. Bełt uderzył w coś twardego, ten dziwny trzask kojarzył mi się z drzewem... czyli nas nie widzieli. Spłoszył jakieś stworzenie. Przeklął siarczyście, natomiast pozostała dwójka zaczęła się śmiać z jego umiejętności. Pognali za biednym stworzeniem a ja po kilku minutach odetchnąłem z ulgą. 

Leżeliśmy kilka minut, aż byliśmy pewni, że nagle tu nie wrócą. Wygrzebaliśmy się z tego przeklętego, a raczej błogosławionego dołu z niemałym trudem. Przez błoto i liście zsuwaliśmy się z powrotem do niego. Udało nam się z niego wygrzebać, jedynie dzięki wystającym korzeniom. 

 -Masz może jakiś pomysł gdzie się udać? -Wyszeptałem do chłopaka. Ten chwile się zastanawiał, uniósł głowę i zaczął mamrotać niezrozumiałe dla mnie słowa. -To nie jest najlepszy czas na modły.. masz pomysł czy znowu biegniemy przed siebie? -Rozejrzałem się po okolicy, było ciemno, ale potrafiłem dostrzec niektóre elementy, chociaż musiałem brać pod uwagę fakt, że wzrok mógł mi płatać figle. 

-To nie modły.. -powiedział słabym głosem. Spojrzał na mnie swoimi mokrymi, zielonymi oczami. -..na wschód stąd jest jaskinia..

-Ma jakieś inne wyjścia? Jeśli nie to raczej zły pomysł.. bylibyśmy w pułapce. -W sumie nawet jeśli ma inne to mogliśmy w taką pułapkę wpaść. Łowcy mogli wejść z różnych stron i nas osaczyć.

-Kilka. -Mruknął cicho. W sumie nie było innego pomysłu, a to i tak był lepszy pomysł niż błąkanie się po lesie.

 -W takim razie prowadź..

Pobiegliśmy na wschód, przynajmniej miałem nadzieje, że chłopak znał się na kierunkach. Jeśli to przeżyje poproszę Rylanda by nauczył mnie jak je rozpoznawać. To raczej powinienem załapać znacznie szybciej, niż naukę przemiany. 

Każdy hałas, nawet odgłos nocnego ptaka, zmuszał mnie do zwolnienia kroku. Teraz usłyszeliśmy dziwny skowyt.. łowcy musieli zabić wcześniej spłoszone zwierzę, bądź po prostu jakieś zwierzę zostało czyjąś kolacją.

Mieszaniec |ABO|Where stories live. Discover now