ROZDZIAŁ 4

7.6K 410 29
                                    

Drugi dzień gorączki mocno zachwiał moją teorią o stanie "to nic wielkiego; poradzę sobie z tym sama". Nawet moja skóra w kolorze kakao zrobiła się nieco bladsza, a potargane włosy domagały się szczotki. Trasa prysznic, kuchnia i łóżko nie akceptowała zbaczania z drogi. Doprawiłam się jak nigdy, a za kilka dni mam wylot do Nowego Jorku. Czekają mnie święta pod kocem z kubkiem herbaty z imbirem. Póki co wizyty w gabinecie udało mi się poprzekładać, a pilne sprawy w zakładzie przejął Thomas, drugi z psychologów. To, co burzyło moje sumienie to bardziej nieskompletowane prezenty i te, które były jeszcze niespakowane. W przesmyku lepszego na chwilę samopoczucia dzięki kilogramowi tabletek, które udało mi się odszukać po ostatnim spadku formy, postanowiłam na moment wydostać się po kilka drobiazgów do gustownego owinięcia podarunków. Ubrana w jeansy, luźny puszysty biały sweter i zimową kurtkę, wyłoniłam się do pobliskiego małego centrum. Zaledwie kilka sklepów, które były pigułką wielkich galerii handlowych, były moim maksimum aktualnych potrzeb. Zaplanowałam tylko papierniczy, księgarnie i aptekę. Niestety w drugim z miejsc po półgodzinnym wybieraniu książkowych upominków, stanie w kolejce było już dla mnie małym wyzwaniem. Czoło było coraz cieplejsze, a policzki znów zyskały niebezpiecznie pąsową barwę. Irytujące towarzystwo stojące przede mną i za moimi plecami, dzieci w biegu przecinające ten ludzki wąż... Czułam, że to jednak dla mnie z każdą minutą zbyt wiele. Nie chciałam jednak rezygnować z pozyskanych skarbów. Rozpięta kurtka, odwinięty szalik wcale nie pomagały. Myślałam w zasadzie o pokonaniu tych stojących na przodzie jakąś urzekającą opowieścią, że jeśli mnie nie przepuszczą, pozarażam ich czymś mocno nieuleczalnym.
- Julia? - usłyszałam za sobą znajomy głos i obróciłam się automatycznie.
- Igor? - Nie radziłam sobie z moim biorytmem sypiącym się w gruzy, co dopiero z widokiem człowieka, którego właściwie pogrzebałam w archiwum doświadczeń pt. " przeminęło z wiatrem".
- Co ty tutaj robisz?
- Postanowiłam zaryzykować życiem. Proszę kup to dla mnie. Muszę złapać powietrza... - cisnęłam w mężczyznę zdobyczami i wyszłam pośpiesznie siadając na najbliższej ławce na zewnątrz. Płytkie szybkie oddechy i zalewający pot były wróżbą czegoś poważniejszego niż zwykłego przeziębienia. Siedziałam w pozie maratończyka tuż po przekroczeniu mety i czekałam. Pomyślałam, że jednak zbyt pochopnie udzieliłam mężczyźnie przejęcia władzy w zakupach.
- Co się dzieje? - doszedł po chwili Aristow
Za szybko, żeby zaliczyć płatność. Odważnie dotknął czoła, moich policzków i wsuwając dłoń za kołnierz, wyczuł jak zalana jestem potem.
- Przeceniłam chwilowy powrót to lepszej formy. Chyba leki nie są aż tak skuteczne. Tłumy, za ciepłe pomieszczenia... Muszę wracać do siebie.
- To na pewno. Gdzie mieszkasz?
- Wątpię, żebyś nie wiedział - spojrzałam spod nieumalowanych i tak długich rzęs.
- Mój kierowca wie. Nie miałem, póki co potrzeby pytać o dokładny adres.
- Dwadzieścia minut drogi pieszo stąd.
- Przyszłaś tu pieszo?
- Mnie też dziwi fakt, że nagle cię tu widzę.
- Zanim wyjaśnię ci, że niedaleko jest mój apartament, a w budynku obok przyjaciel ma biuro, to zabieram cię stąd - wstał podnosząc mnie za ramię.
- Nie musisz być dla mnie taki miły. Naprawdę nie potrzebuję dodatkowych emocji z twoim udziałem - wysunęłam ramię z uścisku mężczyzny.
- Julia ty możesz mieć zapalenie płuc i raczej sama sobie z tym nie poradzisz. To zbrodnia, że chcę ci pomóc?
- Postanowiłeś po roku wielkich przemian zacząć słać róże każdej, którą spotkasz?
- Nie, ale martwię się o ciebie.
- Nie mam siły na sprzeczki. Wracam do siebie. Trzymaj się... - obróciłam się i bez upragnionych trofeów ruszyłam do wyjścia.
- Poczekaj! - doszedł do mnie. - Co robię nie tak, że tak się... wysuwasz? Nie umiem znaleźć lepszego słowa.
- Teoretycznie nic. Nie znam twoich intencji i średnio wierzę w to, że mieszkasz niedaleko.
- Uważasz, że cię śledzę?
- Byłoby to w twoim stylu.
- Znasz mój styl? Od kiedy, skoro ponoć nie czytałaś dzienników z terapii?
- Igor... źle się czuję. Nie jestem dziś dobrym przeciwnikiem do rozmów... - z rezygnacją zamknęłam temat.
- Odwiozę cię przynajmniej, skoro tak duży lęk w tobie budzę.
- Nie budzisz... To znaczy... Nie ufam ci. I nie pytaj dlaczego. Takie wzbudzasz we mnie obawy.
- Nie ufasz? - To było złe dla niego zaskoczenie. - Żeby komuś nie wierzyć, trzeba doznać jego zdrady. Nie mamy takich doświadczeń.
- Nie ufam, bo cię nie znam, nic o tobie nie wiem. Mam jednak pewność co do jednego, nie ma w twoim świecie takich kobiet jak ja, a to rodzi podejrzenie, że jest w twoim działaniu jakaś intencja. Niekoniecznie czysta.
- Nie mam żadnych intencji.
- Masz. Odważ się ja nazwać po prostu.
- Pomijając wszystko, wsiadaj... - wskazał ręką otwierane przez kierowcę drzwi stojącego przy krawężniku czarnego mercedesa, gdy znaleźliśmy się wreszcie na zewnątrz. - Proszę.
- Dobrze... - Teraz dopiero zauważyłam, że za samochodem Igora porusza się drugi z dwoma mężczyznami. Musiała to być zapewne ochrona. Czyli jego stały zestaw ludzi to minimum trzy osoby. - Kogo się obawiasz?
- Nie wiem, o czym mówisz.
- Masz przy sobie trzech ludzi, a tu w Kanadzie nie jesteś raczej gwiazdą pierwszych stron. Masz jakąś super moc, którą musisz chronić?
- Moją super mocą są pieniądze, a ludzie, którzy chcieliby mi ich trochę uszczknąć, mogliby wpaść na głupi pomysł ich pozyskania.
- Na przykład?
- Porwanie?
- I kto wtedy miałby niby je wypłacić? Nie masz żony, dzieci...
- Mam brata i bratową.
- Którzy pewnie i tak nie mają do nich dostępu.
- Nie przekonał cię ten argument?
- Nie... - kaszlnęłam kilka razy. Moje początkowe kichanie odeszło w niepamięć. Rzęsisty kaszel nasilał się coraz bardziej, a z rozpalającego ciepła w księgarni, moje ciało przeszło właśnie do fazy dreszczy. - I chyba potrzebuję lekarza.
- Zorganizuje kogoś. - Bezbłędnie podjechaliśmy pod mój budynek, a Rosjanin bez wyraźnego zaproszenia razem ze mną skierował się do wejścia.
- Igor...
- Uznaj, że jestem kuzynem.
- Nie mam takich kuzynów.
- Jakich?
- Takich... - wskazałam palcem kreśląc prostopadłą linię od jego butów, po wysokość brody sugerując, że jego strój i wygląd zakwalifikował go właśnie do jakiejś złej kategorii.
- Co ze mną nie tak?
- Daj spokój Aristow... Mam gorączkę, majaczę... Muszę się położyć. Ciebie nie powinno tu być.
- Być może. Być może wcale mnie tu nie ma. - Przejął w końcu klucze, z którymi średnio radziłam sobie przy drzwiach wejściowych.
- Nie ugoszczę cię. Nie robiłam zakupów od dwóch dni. Idę pod prysznic. Nie powiem "czuj się jak u siebie". Jednym słowem, dziękuję za transport i dobranoc - mówiłam, stojąc na wprost mężczyzny, który niespecjalnie zbierał się do wyjścia.
- Dobrze. Zadzwonię po jakiegoś lekarza i póki co, od razu skieruj się do łóżka. Nie będzie mnie tu w ciągu dwudziestu minut.
- Ustąpisz? Tak zwyczajnie?
- A spodziewałaś się, że będę cię więził w twoim mieszkaniu? Osaczę i zażądam przyjaźni? Nie Julia...
- Potwierdzasz fakt, że Clark jest aż tak dobry?
- Potwierdzam, że ja nie jestem aż taki zły. Jeśli gdzieś tam jest twoja sypialnia, to kładź się. Postaram się, żeby lekarz był tu jak najszybciej. Jest ktoś, kto mógłby ci tu pomóc?
- Poproszę swoją asystentkę. Bez obaw.
- W takim razie szybkiego powrotu do zdrowia. - Nie pożegnał się czulej. Ze słuchawką już przy uchu wyszedł z mieszkania, a ja w jeszcze gorszym samopoczuciu odsunęłam się od ściany, która była przez chwilę moim dodatkowym wsparciem i zmierzałam wprost pod szarą kołdrę.

KRUSZĄC LÓDWhere stories live. Discover now