ROZDZIAŁ 38

6.4K 502 89
                                    

- Julia... - Jedno słowo i ton z jakim je z siebie wypuściła kobieta, były jak dozanie przez nią kresu jakiejś wielkiej tęsknoty, oczekiwania i ulgi pt. " w końcu wróciłaś". Spojrzenie, które podarowała w te kilka sekund, aura w którą mnie wchłonela, udzieliły się w szybkim zrozumieniu, że moje poczucie niezreczności nie pasowałoby do tej chwili.
- Dzień dobry Shelly... Przepraszam, że tak bez uprzedzenia, ale...
- Daj spokój! Wchodź! - Nie czekała na moje tłumaczenia. Po prostu otwartymi drzwiami zgarnęła mnie z resztkami mojej odwagi, że postępuje właściwie, do środka. Jej swoboda, szeroki uśmiech i działanie nastawione na ugoszczenie mnie gorącą herbatą, stało się dla niej teraz najwlasciwsze. Przeglądając z ciekawością rodzinny dom mojej matki, w ktorym byłam zaledwie kilka razy jako małe dziecko, miałam wrażenie, że czas zatrzymał się w jakimś lepszym momencie. - Pamietasz cokolwiek? - stojąc tyłem idealnie wystrzeliła się w moje obserwacje.
- Trochę...
- To dobre wspomnienia?
- Inne. Niepowtarzalne...
- Wiesz, że twoja matka wyrzucala, że ten dom atakuje staroscia i nadal tkwi w poprzedniej epoce? Najpierw nalegala żebym go sprzedała, potem zrobiła gruntowny remont, a na końcu stwierdziła, że pasujemy do siebie jak szklany pantofelek na stopę Kopciuszka.
- Nie mogła mieć złych skojarzeń. Co jej w nim przeszkadzało?
- Nie był zbyt amerykański. Nowy Jork ja zmienił. Nie rozumiała już potem, że można żyć w tak prosty sposób i nie mieć większych oczekiwań niż sprzedanie kilku ręcznie malowanych naczyń.
- Lubilyscie się?
- Kochałyśmy się, ale kompletnie roznilysmy.
- Nie przyjeżdżałas do nas.
- Tu jest moje miejsce.
- To nie jest odpowiedź.
- Pasuje tylko tutaj, a patrzenie na życie Holly zbyt mnie męczyło.
- Miałaś jej za zle, ze tak odcięła się od pochodzenia?
- Na początku tak, potem zrozumiałam, że lepiej wcale, niż byle jak. Teraz po prostu przykro mi, że jej nie ma. Może gdyby częściej tu wracała, jej równowaga nie straciłaby na sile.
- Może... Tysiące razy rozpoczynałam myśli od tej wątpliwości. Nigdy nie znalazłam wystarczającej liczby przypuszczen... Jedno jest pewne, kiedy matka popełnia samobójstwo, myślisz przede wszystkim o tym, że nie byłaś dla niej aż tak ważna, żeby żyć.
- Jesteś na nią zła.
- Jestem... za to, że nie mogę do niej teraz zadzwonić, pojechać i zapytać co powinnam zrobić. Zabrała mi łagodne dojrzewanie, możliwość radzenia się w najistotniejszych sprawach i wiarę, że spotkam kogoś gotowego na poświęcenie dla mnie. Z tej goryczy nie chodzę do niej na grób, nie potrafię.
- Chcesz ją ukarać, a uderzasz sama w siebie. Nie warto zatracac się w złości.
- Tym razem nie ona jest problemem. Inne sprawy wyparly traume sprzed trzech lat. Przynajmniej na chwilę.
- To przed czym uciekasz, lub czego szukasz?
- Nie uciekam...
- Oczywiście, że to robisz. Coś cię mocno wystraszyło i dlatego znalazłaś się tutaj. Nie sądzę, że chciałaś odświeżyć wspomnienia.
- Ucieczka to za mocne słowo.
- Całe życie właściwie jesteśmy małymi dziećmi i gdy coś jest ponad nasze siły, wtedy chowamy się w ciepłe miejsca. Takie, które niczego od nas nie wymagają i mogą być bardzo niekojarzone z naszym dorosłym życiem. - Słuchałam, siadajac przy długim stole z surowego drewna. Ciotka, z którą wizualnie byłam bardziej spasowana niż z własną matką, w swoich dlugich do pasa nadal kruczoczarnych włosach, mieszala w kubku jakieś tajemnicze zioła zbliżając się do mnie.
- Rozumiem, że mnie długo nie było, ale od razu żeby mnie truć? - odrzuciłam napar mocno drazniacy mój nos gdy po chwili postawiła przede mną miksture.
- Coś się dzieje z twoim ciałem - stwierdziła z pełnym przekonaniem.
- Shelly... Pamiętam, że ty jedna z takim zapałem kultywujesz indiańskie tradycje i szanuję to, ale ja osobiście nie wierzę w szamanskie wizje. Wszystko fizycznie jest ze mną w jak najlepszym porządku. Jakiś czas temu dopadło mnie tylko zapalenie płuc, ale już jestem zdrowa. Niczego nie wyczarujesz nad moją głową i nie dostrzeżesz w oczach.
- Zanim na tej ziemi pojawiła się religia, bogowie, których sobie nazwano na własne potrzeby i kult rzeczy, byli ludzie którzy żyli poddani naturze. Twoi przodkowie wiedzieli, że rozwiązanie na każdy, jak wy to nazywacie problem, jest tuż obok. Lek na choroby, na rozdarte dusze... Wystarczyło słuchać siebie i korzystać z tego co daje ziemia. Ty to nazywasz magią, a ja umiejętnością skupienia uwagi. Im mniej rozdrabniamy się nad tym, co jesteśmy w stanie uchwycić w dłonie, tym bardziej dostrzegamy sprawy istotne. Te poza naszym wzrokiem.
- To poetyckie, ale jednak takimi ideami raka nie wyleczysz.
- Wiesz dlaczego twoje czasy potrzebują psychologów, dlaczego choruja ludzkie dusze?
- Oswiec mnie.
- Bo ludzie zerwali ze swoją naturą. Chcą dorównać bogom, przezwyciężyć to, co jest poza ich zasięgiem, opanować żywioły i mieć za dużo, w stosunku do tego ile jest im potrzeba.
- W jednym się zgodzę. Wszyscy chcą za dużo... - podsumowałam kierując słowa bardziej do siebie... - Nie pytasz co tu robię?
- Sama mi powiesz. Domyślam się tylko, że powinnam przyszykowac pokój gościnny.
- Właściwie to wypada wyjaśnić ci ten najazd. Cóż... Wyszłam za mąż...
- Wiem, mam internet i czytam gazety. Pomiń wstępy - łagodnie wtracila.
- Okazuje się, że mój zmarły mąż, to więcej rozczarowań niż zakładałam. Jego życie, o którym nie miałam pojęcia, atakuje mnie w mało przyjemny sposób, a ja przestaję wierzyć w słuszność swojego postępowania.
- Mogę cię pocieszyc, że o tyle o ile nie znamy siebie, w takim samym stopniu będą nas zaskakiwać inni. Boisz się, że kochasz złego człowieka?
- W samo sedno.
- Miłość jest zawsze dobra, a ty bądź najlepsza w byciu sobą. Musisz być falą.
- Falą? Mam się rozpłynąć?
- Nie... - zasmiala się. - Oplywaj przeszkody, wypełniaj szczeliny i drąż. Woda zawsze porusza się do przodu, nie ustaje w działaniu i potrafi pokonać największe przeszkody.
- Chyba, że mamy odpływ...
- Nie kpij. Wiesz, o czym mówię.
- Wiem, że jestem młoda wdową z jakąś pieprzona fortuna, o której mam ochotę zapomnieć. Przynajmniej na chwilę.
- Proszę bardzo. To też twój dom - otwartymi ramionami potwierdzala bezterminowa rezerwację dla mojej wizyty. - I... nie wyczuwam śmierci wokół ciebie - dwuznacznie uśmiechnęła się w moim kierunku.
- Nie mam wpływu na twoje doznania - wycofałam się ze swobodnej chwili, wiedząc jaka jest prawda i coraz nardziej obawiając się tego, jakim darem była obdażona moja ciotka.

KRUSZĄC LÓDWhere stories live. Discover now