ROZDZIAŁ 29

5K 557 73
                                    

- Dzień dobry tato... - prawie skradając się wychyliłam niepewnie głowę zza drzwi gabinetu, by dostrzec zmęczoną posturę bliskiego mi mężczyzny.
- Mógłby taki być... - pochłonięty do tej pory pracą przy komputerze, oderwał się na chwilę, poczym wstał i jednak postanowił się ze mną przywitać. - Rozumiem, że przyszłas mi powiedzieć, iż wszystko co od rana do mnie dotarło, to jakiś kiepski żart.
- A co takiego dotarło? - próbowałam być zabawna wchodząc już odważniej do środka.
- Mam zacząć od gazety, czy telefonu Ismacha Seniora?
- Tato... - robiąc te co zawsze maślane oczy i minę małego kociaka, próbowałam zebrać odrobinę kapitału na swoją korzyść.
- Nawet nie mam pojęcia jak to zebrać... Mam w sobie ocean złości, rozczarowania, takiego ludzkiego zawodu...
- A jest tam jakaś wyspa z odrobiną uczuć?
- Nie walcz ze mną w ten sposób.
- Nie zamierzam... W dużym skrócie? Zakochałam się. Ale nie taką miłością, że nie śpisz, nie myślisz i nie jesz. Nie przeszłam drogi od zachwytu, do odkrywania nieprzyjemnych wad. Domyślasz się, że tu było odwrotnie. Cały Manhattan nie nawidził Igora za próbę działania na niekorzyść Ismachow. Łagodnie ujmując. I ja to wszystko znałam, i przez ten pryzmat patrzyłam na niego gdy usiadł przypadkowo w fotelu mojego gabinetu, i kompletnie nie zatrzesla się pode mną ziemia na widok przystojnego mężczyzny z ilorazem inteligencji, który można spokojnie podzielić na trzech. Ale wiesz... Tak się po prostu zdarza. Całkowicie na przekór chęciom, wiedzy i konsekwencjom, które dobrze potrafisz ocenić. Dlaczego? Bo najwidoczniej Igora Aristowa nie poznał nikt, a ja byłam ciekawa co się pod tym wszystkim kryje. Ja miałam okazję usłyszeć o rzeczach, które go bolą i o wszystkich tych sprawach, które ukształtowały w nim ten moskiewski chłód. Był kimś więcej niż tylko właściwą proporcją pożądanych ludzkich cech. Te wszystkie banały o drugiej połowie, dopełnieniu, ktore jako psycholog postrzegalam przez fakt psychologii mózgu,  a nie illiadowych wersetow, z mojego zrobiły ostatecznie babciny pudding. Ale tak już ładniej mówiąc... Ludzi nie kocha się za to, że są doskonali, tylko pomimo to, że tacy nie są. I ja i Aristow to właśnie namacalny tego przykład. Nie jest mi wstyd, że wyszłam za niego i nie żałuję. Pewnie, że wszystko mogło by być inaczej, ale zawsze może. Jeśli cię to jakoś zadowoli, to to wszystko też nie było moim marzeniem. Tym bardziej, że tak źle się skończyło.
- Był dla ciebie dobry? - zapytał ojciec po moim długim wstępie.
- Najlepszy tato. Teraz zresztą jego dobrodusznosc tak zawaliła mi się na plecy, że boję już się zapytać kogokolwiek z jego współpracowników ile właściwie wynosi jego majątek.
- Czyli to prawda?
- Prawda, że?
- Stałas się przebojową panią prezes.
- Do przebojowosci brakuje mi lat świetlnych, ale staram się.
- Co zamierzasz?
- Tak życiowo, czy teraz?
- W ogóle.
- Wymierzam tato małe kroki, ale boję się. Boję się, że to wszystko mnie przerośnie... - smutno spojrzałam w dół.
- Jackob surowo cię ocenił.
- Pewnie urażony za takie wejście naskarżył na mnie i Karla, i próbował wymóc żebyś nas ukarał.
- Coś w tym rodzaju.
- Co odpowiedziałeś? Poza tym, że pewnie wbił cię w ziemię samą informacją kim jestem od niedawna.
- Udawałem mocno niezaskoczonego i powiedziałem tylko tyle ile powinienem. Czyli, że dorosłe dzieci podejmują swoje dorosłe decyzje. Czas na uskarżanie się za zbity wazon dawno odeszły.
- Tyle klasy... - uśmiechnęłam się ciepło do mężczyzny.
- Po kimś to masz.
- Przepraszam jeśli sprawiłam ci przykrość. Igor obiecał mi, że poprosi cię o rękę, zdobędzie twoje względy i zorganizuje w Vegas wesele stulecia. Niestety...
- Wiesz, że kocham ciebie i Karla najmocniej na świecie, i najbardziej bym sobie życzył żeby omijały was tragedie. Niestety tylko one powodują znaczące zmiany w naszym życiu.
- Tato, miłość też.
- Jednak zostaję przy tym, że człowiek najbardziej jest tworczy w cierpieniu.
- Nie skorzystam z tego twierdzenia - uśmiechnęłam się ciepło. - Poradzisz sobie z atakami na mnie?
- Jeśli ty sobie poradzisz, to ja nie mam wyjścia - odwzajemnil uśmiech. - Wiesz Julia... Może jestem stary i niekoniecznie nowojorski, ale prawdziwa miłość wybaczy wszystko, wytłumaczy i odrodzi się zawsze, nawet kiedy nie jesteśmy w stanie dojrzeć, że po rozczarowaniu może być coś więcej.
- A z tym się zgadzam.
- Na długo zostajesz?
- Nie... Wracam jutro do Kanady. Mam tam sporo do załatwienia.
- Przeniesiesz się tutaj?
- Tato... Nie lubię Nowego Jorku i ludzi oderwanych od rzeczywistości. W tym mieście jest czterysta tysięcy milionerów i największy odsetek bezdomnych. Nowobogackie trzydziestolatki biegają na bale do Plazy i kupują toaletki ściągane z Paryża za pięćdziesiąt tysięcy dolarów nie dostrzegając, że są ludzie marzacy o ciepłym  śniadaniu choć dwa razy w tygodniu.
- No wiesz... Te bale mają same w sobie cel charytatywny.
- Przestań... Na każdym kroku tutaj masz segregacje i odcinanie się od gorszych.
- I masz na to jakiś pomysl?
- Poważnie się zastanawiam. Przynajmniej mam możliwości.
- Jakiś przykład?
- Co roku przybywa tu czterdzieści milionów turystów, ludzi goniacych za marzeniami, ktorzy w zderzeniu z rzeczywistością lądują w starych fabrykach za osiemset dolarów w ciasnych pokojach. Ich właściciele robią to nielegalnie, a młodym niewiele zostaje na życie. Myślę o wykupieniu na początek dwóch takich miejsc, stworzeniu małych mieszkań i wynajmowaniu klasie średniej. Przydałaby się też fundacja budująca ośrodki dla bezdomnych z założeniem, że ludzie ci pracowali by w nich choć w najmniejszym stopniu.
- Inwalidzi, narkomani, przestępcy... Tacy też istnieją. Nie naprawisz świata w dwa dni.
- Ale w dwa mogę go bardziej nie zepsuć. Poza tym nie zamierzam tylko wydawać. Będę nadal kontynuowała dzieło Aristowa, ale nie planuję biegać w szpilkach za pięć tysięcy dolarów po Manhattanie i kupować obrazów za miliony.
- Ty to jednak się nie zmieniłaś - przez blat lekarskiego biurka złapał mnie ciepło za dłoń.
- Tak jak ty tato. Zbyt blisko żyjemy ludzkich problemów.
- Mam nadzieję, że chociaż nie wpakujess się na długo we wdowie szaty.
- Nie... Wystarczająco dużo smutku mam w sercu.
- Dobrze.... Poza tym myślę, że to nie jest złe, iż Karl uwolni się nieco od Ismachow, że zrobicie coś razem. Oni nie są źli. Powiedziałbym nawet, że szlachetni. Jednak stracili właściwą perspektywe. 
- Nie interesują mnie oni aż tak. Wiem tylko tyle, że przyjacielowi nie wolno kazac wybierać między siostrą, a nim samym.
- No tak... Cóż, przyjaciół ponoć się nie traci. Odchodzą tylko znajomi.
- Właśnie... Na mnie już pora.
- Nie spotkasz się z Elizabeth?
- Tą niewątpliwą przyjemność zachowam sobie na inną okazję.
- Kula śnieżna twoich zaniedbań względem babci, jej pretensji do ciebie i nauk, których z pewnością sobie nie oszczędzi, zaczyna nabierać sporych rozmiarów.
- Tato... Poradziłam sobie z Ismachami, dam radę z twoją matką.
- Oby... I do niej też zaczynasz być podobna.
- To zabrzmiało jak żal. Uciekam... - wstałam i uscisnelam ojca serdecznie.
- Ja też za chwilę zacznę swoją lekarską misję.
- Lubisz tą robotę? - z grymasem spojrzałam.
- Oczywiście. Jestem lekarzem i psychologiem jednocześnie.
- Ideał, po prostu ideał. - Już bez jakichkolwiek komentarzy pożegnaliśmy się  i wyszłam. Na korytarzu jak zwykle wierny Silvio pilnował moich kroków.

KRUSZĄC LÓDWhere stories live. Discover now