Rozdział 11 - Korzenie, pień, liście (cz. 2)

227 18 14
                                    

Trochę nagle się zaczyna, ale serio nie potrafiłam lepiej pociąć tego rozdziału, by zachować dotychczasowe długości. Wybaczcie

– I jeszcze jedno. Zgadzam się nie uciekać, ale nie wtedy, jeśli ktoś mnie tu zaatakuje. Nawet ktoś z zewnątrz – wolałam się zabezpieczyć.

– Ty pień ostrożność – ocenił mędrzec. – My liście narada, pakt. Ty jedzenie – wskazał na porzuconą na podłożu miskę.

– Tam nie ma nic usypiającego? – zażartowałam ponuro. Nawet, jeśli udało mi się rozbawić rozmówcę, to nie było tego widać.

– Nie – odparł i podniósł dłoń.

– Jeszcze jedno! – krzyknęłam i zamachałam rękoma, by na pewno zauważył.

– Ty wiele wiele pytań.

– Możecie zostawić otwarte drzwi? I tak jest tutaj strasznie ciemno – poprosiłam.

– Pień tak – odparł cisowy i wstał, co definitywnie oznaczało koniec rozmowy.

– Dziękuję – odpowiedziałam, już i tak pewnie za późno. Wzięłam do rąk miskę i nabrałam odrobinę zupy na łyżkę. Niemal natychmiast poczułam ssanie w żołądku. Na balu nie zdążyłam się nawet objeść, nim pojawił się Ekir, a później... Później się porobiło.

Zupa okazała się zaskakująco dobra i po chwili jadłam łapczywie. Żałowałam, że nie domagałam się jeszcze czegoś konkretniejszego. Oby „nie krzywda" obejmowała również solidne posiłki. Po tym, jak w ciemności rozchlapałam kolejną porcję zupy, zamiast nabrać ją na łyżkę, przysunęłam miskę do ust i wypiłam prosto z niej. I tak nie obserwował mnie nikt, kto słyszał w ogóle o pojęciu savoir-vivre.

Cudem nie wylałam sobie zupy na brodę i tunikę. Odłożyłam na bok miskę i znów owinęłam się mocniej kocem. Mędrzec nie wspominał, kiedy przyjdą. Cisowi przy drzwiach stali bez ruchu, jakby spali na jawie. Dla tej rasy czas chyba nie miał takiego znaczenia, jak dla mnie. Powinnam ich o tym uświadomić przy następnej rozmowie. A może to wcale nie tak, że mnie nie rozumieją, tylko zwyczajnie nie obchodzi ich to, jak się w tym wszystkim czuję? Spokojnie mogli we mnie widzieć tylko towar do atrakcyjnej wymiany.

Wzdrygnęłam się. Nie powinnam tak myśleć, nie wiedziałam o nich wiele. Parę wzmianek Ilay, parę obserwacji z tej krótkiej rozmowy, i to by było na tyle. O niesprawiedliwość zakrawałoby oskarżanie ich o bezwzględność w takiej sytuacji.

No... Przynajmniej nieuzasadnioną problemami ze zrozumieniem potrzeb osób innego gatunku bezwzględność.

Potarłam związaną nogę. Przynajmniej nie wpadli na pomysł pętli na szyi... Jeszcze smyczy tylko tutaj brakowało. Przysunęłam się do ściany i oparłam o nią głowę. Nawet gdybym odzyskała wolność, to byłby tylko powrót do dawnego więzienia.

Choć przecież miałam szansa na ucieczkę.

Zacisnęłam palce w pięści. Jeśli się nie uda, jak ja to zniosę? Już zaczynałam żyć tylko nadzieją na uwolnienie się z Akademii. Westchnęłam. Wychodziła ze mnie coraz większa egoistka. Obym tylko nie podpisała próbą ucieczki wyroku na Noelle, Deira, Meri i Keri. Mniejsza, co ze mną.

Drzwi rozwarły się szerzej, przerywając mi rozmyślania. Wrócił mędrzec z kilkoma kolejnymi Cisowymi. W tym dwoma domniemanymi kobietami, z których jedna niosła wypełnioną ziemią miskę i zapaloną świecę, a druga zwój cieńszego, jasnego sznurka, wyglądającego, jakby spleciono go z pajęczyny. Towarzyszył im cisowy w wieńcu na głowie.

Przymknęli drzwi i przybliżyli się, brakowało tylko szybkich uderzeń w bęben, by stworzyć nastrój, ale moje bijące prędko serce dzielnie robiło za zastępstwo. Odsunęłam się pod ścianę.

Akademia SetrionneWhere stories live. Discover now