Rozdział 11 - Korzenie, pień, liście (cz. 4)

131 19 18
                                    

– Cześć ptaszku – zagadnęłam sójkę. Brązowy ptaszek ze skrzydełkami ozdobionymi u nasady niebiesko-czarnymi prążkami zaćwierkał wesoło.

Gdyby nie to, że zawsze lubiłam od czasu do czasu pogawędzić do jakiegoś zwierzaka, uznałabym, że zaczyna mi odbijać. A tak odłożyłam martwienie się o siebie do czasu, gdy przejdę do perorowania paprociom.

Minęło już pół dnia. Krążyłam po lesie, aż zmartwienia ustąpiły miejsca zmęczeniu i skupieniu na tym, by przejść jeszcze kawałek, bez zważania na ból mięśni. W ostatnich dniach trochę poprawiła się moja kondycja, ale przedzieranie się przez las wciąż sprawiało mi wiele trudności. 

Wedle moich szacunków, zagięcie miało średnicę kilku kilometrów. Piękny wynik jak na zakładkę, nie mówiąc już o zagięciu. Gdy zbliżyłam się do krańców zagięcia, drogę zagradzała mi moja straż. Eksplorowałam więc przestrzeń pomiędzy, odkrywając wszystkie pięć osad.

Las między nimi tętnił życiem. Spotkałam tu zarówno zwykłe gatunki, takie jak sarny, lisy, zające czy choćby tamta sójka, jak i te bardziej nietypowe. Widywałam już rupiki, podobne do zająców stworzenia, ale z długim ogonem i rozwidlającymi się uszami, a także kostrzyce, ciemnoczerwone ptaki z jaskrawożółtym puchem na łebku i śnieżnobiałym, długim dziobem. Z książek kojarzyłam auroty, przypominające małe brązowe hipopotamy istoty z trzema parami nóg i krótką trąbą. Issile, niegroźne węże, których ciało rozwidlało się i znów zrastało, tworząc dziurę pośrodku, znałam z ilustracji.

Ale przypominające większe pawie jaskrawoczerwone ptaki, małe, podłużne jeże i galaretowate stworki, które czasem prześlizgiwały się między trawami, wbijając w świat paciorkowate, błyszczące ślepia były dla mnie kompletną nowością. 

Oderwałam wzrok od odległej kropki, w którą zamieniła się sójka. Szłam właśnie przez wyjątkowo piękny kawałek lasu. Rosły tu cudne kwiaty, przypominające nieco orchidee, a na jednej gałązce cisnęły się okazy o wszystkich barwach tęczy. Wyglądało to wręcz kiczowato. Między nimi fruwały motyle, które wyglądały jak wystrugane z drewna – brązowe, z wzorami przypominającymi słoje, a także takie wyglądające, jakby rosły na nich porosty. Gdy siedziały na konarach i pniach, nie dawało się ich dostrzec, i zupełnie zaskakiwały, trzepocząc nagle skrzydłami i odlatując. Wpatrywałam się w chmarę takich owadów, gdy nagle za ramię złapała mnie twarda dłoń.

Obróciłam się i spojrzałam na jednego z cisowych. Zamachał ręką, rysując nią w powietrzu falę.

– Co się dzieje? – spytałam. Przekrzywiłam głowę, a cisowy znów zamachał ręką.

Nauczyłam się już słuchać ich ostrzeżeń. Spojrzałam uważniej przed siebie i dostrzegłam, że trawa przede mną zaczyna wyrastać pod powierzchnią wody, przy czym podwodna jej część przypomina glony, a tylko końcówki wystają nad taflę i mają formę źdźbeł. Część glonotraw oplatała pnie i korzenie drzew wyrastających z wody, tak że dodatkowo maskowały istnienie stawu.

Przykucnęłam i zerwałam jedno... Glonoźdźbło? Dostrzegłam też, że dalej rośnie inny gatunek, kępy trawy pływały na wodzie niczym małe łódki. Niezwykła roślinność, nigdy nie słyszałam o podobnej. Drzewa też pasowały do żadnego ze znanych mi gatunków. Setrionne okazywało się kryć coraz więcej sekretów, również całkiem miłych.

Wstałam i aż syknęłam z bólu, który przeszył mi łydki. Przysiadłam na pobliskiej powalonej, porośniętej mchem kłodzie i zaczęłam rozmasowywać nogi. Od przedzierania się przez las musiałam dostać zakwasów.

Zauważyłam ruch w oddali, zbyt dużego obiektu, by mogły to być motyle. Spodziewałam się sarny lub jakiegoś jeszcze innego zwierzęcia, ale dostrzeżona istota wydawała się człekokształtna. Po chwili znów znikła w gąszczu.

Akademia SetrionneOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz