17 🂡 imię moje - Xiao

267 27 1
                                    

            Tego wieczoru niebo wiszące nad Waszyngtonem płakało

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

            Tego wieczoru niebo wiszące nad Waszyngtonem płakało. Vincent mierzył kroki w zbierających się między pozarywaną płytą chodnikową kałużach. Na ramionach wisiała czarna, gruba bluza z kapturem przysłaniającym charakterystyczne, tygrysie oczy oraz miodowy odcień włosów. Szczupłe, długie nogi pokrywały zwykłe dżinsy w tym samym, mrocznym odcieniu oraz moknące już powoli adidasy. Na nos nasuniętą miał czarną maseczkę. Wyglądał jak zwykły trzydziestolatek wracający do domu po siłowni, spotkaniu z kolegami na piwo czy przechadzce po pobliskim centrum handlowym. Nikomu z mijających go osób na ulicy nawet nie przychodziło na myśl, że pośpiesznym krokiem przemyka obok nich polityk, kandydat na przyszłego prezydenta czy chiński mafioso urwany z samolotu do Szanghaju. O to jednak chodziło. Swoich dwóch ochroniarzy z Yijing zostawił za pobliskim budynkiem, na parkingu przed jakimś szarym supermarketem, samemu znikając w gąszczu równie ponurych, takich samych bloków. Ta część Waszyngtonu stanowczo nie wyglądała imponująco.

Vincent straciłby niebywale dużo w oczach Charliego, gdyby odmówił spotkania na jego dziwnych, lekko niepokojących warunkach. Tu jednak nie chodziło już nawet o reputację czy fakt, że jakoś szczególnie przejmował się tym, co o nim myślał. Miał to gdzieś, nie chciał jednak, aby pomuskał ego myślą, że Vincent Lawrence się go bał. Na samą myśl tego pokroju zacisnął pięść w kieszeni ciemnej bluzy. To była największa możliwa ujma na honorze i godności. Nawet jeżeli nie chciał spotykać się z Charliem, mimowolnie odpisał na wiadomość ze zgodą z samej potrzeby poczucia wyższości nad smętnym politykiem. Chciał pokazać, że to wciąż on rozkładał karty w tej grze, a poseł mógł jedynie wypatrywać się w ruch jego decydujących dłoni, wierząc, że Vincent nie wytoczy prostej drogi do klęski.

Lawrence brnął więc szarym, całkowicie pustym chodnikiem. Wokoło miał tylko bloki mieszkalne z czerwonej cegły i zaparkowane samochody. Skręcił w boczną drogę, zauważając, że była ona ślepą uliczką. Widok ceglanej, brudnej, pomalowanej graffiti ściany, pod którą ułożone były rozsypujące się worki ze śmieciami, zapewne nie zachęciłby normalnie Vincenta do zajrzenia głębiej w mrok, w myszkujące szkodniki. W jego stylu byłoby zatrzymanie się, wybranie numeru do Charliego i nakrzyczenie za prowadzenie na brudne slumsy. Od tego pomysłu odwiódł go jednak zaparkowany w uliczce, czarny samochód. Drogi, zbyt drogi jak na zwykłych mieszkańców wynajmujących malutkie klitki na uboczu Waszyngtonu. Dodatkowo był marki wskazanej w wiadomości. Vincent zacisnął usta w cienką kreskę, po czym ruszył pewnym krokiem, oglądając się jeszcze za siebie, aby upewnić się, czy nie ciągnie się żaden, niepotrzebny ogon. Chciał spojrzeć przez szybę, jednak tylne były sprawnie przyciemnione, dlatego też, nie myśląc zbyt wiele, pociągnął za klamkę od strony pasażera, pewnie wsiadł do środka. Ciepło od razu uderzyło w przemarznięte policzki, skóra fotela otarła się o lekko przemoknięte ubranie. Odsunął maseczkę na brodę, ściągnął kaptur i roztrzepał miodowe włosy. Nie musiał nawet zerkać w stronę kierowcy, aby upewnić się, że jest nim Charlie Wilson.

— Do samego końca nie wierzyłem, że się pojawisz.

Czarne niczym atrament włosy zaczesane zostały nonszalancko do tyłu. Na ramionach wisiała luźna, szeroka skórzana kurtka, a pod spodem miał najbardziej pospolitą bluzę z Nike.

YINYANG TIGEROpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz