28 🂡 wspólne łoże

240 28 8
                                    

             Waszyngton nigdy nie spał

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

             Waszyngton nigdy nie spał.

Mimo godziny prawie porannej, dwóch nieznacznych godzin do wschodu słońca, miasto mieniło się tysiącem świateł. Samochody rozgrzewały otulony snem asfalt, ludzie kroczyli ulicami po długich, zakraplanych alkoholem imprezach, a gdzieś w tle szalonej, amerykańskiej gorączki od kilku miesięcy rozmywał się zapach niewinnej krwi.

Zagadki, śmierci oraz intrygi — a te trzy cechy działały niczym magnes na tygrysie podniebienie Vincenta.

W chwili przechylenia przy ustach któregoś z serii kubeczka z ciepłą, obrzydliwą wódką, Xiao utwierdzał się w przekonaniu, że zgodził się na prośbę Charliego tylko ze względu na alkoholową mgłę, na moment przyćmiewającą zdrowy rozsądek.

Teraz, krocząc o czwartej nad ranem z pijanym Wilsonem pod pachą przez jego zaniedbały ogród i będąc już całkowicie pijanym, dochodził do wniosku, że w całej tej sprawie nie chodziło już o przyciągającą intrygę czy pijacki debilizm.

Chodziło o Charliego.

A Vincent uparcie próbował ukryć, że jednak nie myślał trzeźwo.

Blondyn machnął ostentacyjnie na swojego szofera, który podwiózł ich spod niszowego baru pod dom Wilsona. Światła samochodu ostatni raz prześwietliły powykręcane, obejmujące się sylwetki, aby zaraz mrok na nowo otulił płaszczem wnikliwej intymności. Skończył nie wiele bardziej trzeźwy od Charliego kręcącego się pod nogami. Całą drogę mamrotał bezsensowne anegdotki, a gdy już wydostali się z pojazdu, stwierdził, że zbierało mu się na wymioty.

Fakt, że jeszcze nie uciekł, porzucając go z obrzydzeniem na trawie, oznaczał, że również do najtrzeźwiejszych nie należał.

— Boże, Xi, ty nawet nie zdajesz sobie sprawy, jaki z ciebie świetny kompan do picia. Serio, głowę to ty masz chyba ze stali! — rzucił głośniej niż powinien Charlie, budząc zapewne pobliskich sąsiadów.

Jednak nie zważał, prowadził koślawym krokiem pijackiego kompana pod drzwi, co rusz odciągając go od zbyt bliskiego spotkania z nieskoszoną od kilku miesięcy trawą. Mimo wszystko na słowa uśmiechnął się pod nosem, podciągając Wilsona mocniej w talii.

— Dlaczego mówisz do mnie prawdziwym imieniem? Poznałeś mnie jako Vincent — szepnął ochrypłym głosem, pokonując trzy stopnie schodków prowadzących do drzwi.

Charlie uwieszony jego szyi agresywnie odwrócił głowę, mierząc Vincenta zmrużonym spojrzeniem.

— Bo jesteś Xiao.

— Ale znałeś mnie jako Vincenta.

— Vincent jest prezydentem, a Xiao jest mafioso. A ja mimo wszystko bardziej wolę twoją osobowość mafioso, wiesz? Przydała mi się — chrypnął, podpierając się ściany, gdy Xiao puścił go, aby ująć w dłoń odebrane wcześniej klucz. Oparł się plecami o ścianę, obserwując, jak Vincent chwiejnie manewruje pękiem. Uśmiechnął się pod nosem, gdy spojrzenie mimowolnie przebiegło po zarysowanej linii szczęki i błyszczących alkoholową obłudą oczach. — A ty jesteś, jak taki typowy mafioso czy raczej udajesz oryginalnego?

YINYANG TIGEROpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz