79 🂡 zdrajca niejedno nosi imię

47 10 0
                                    

           Wieczór pachniał jak ostatni dzień lata

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

           Wieczór pachniał jak ostatni dzień lata. Piżmowa woń nostalgii, cykające w tle cykady, a szum wiatru chłostał korony drzew. Mimo że nad Stanami Zjednoczonymi nadchodziła pora wiosenna, natura przebudzała się do życia po długim, zimowym śnie, Charlie oraz Xiao czuli, jakby kończyło się lato. Kiedy stali na leśnej polanie, otoczeni zewsząd lasami i marniejącym, pordzewiałym hangarem, znów byli dziećmi w ostatnich dniach wakacji. Coś się kończyło, odebrano im cząstkę życia, mimo że nic tak gwałtownego się nie zmieniało. Normalny przebieg życia: jeden etap się kończył, drugi się zaczynał. A jednak kłębiła się w ich sercach nuta niepokoju, wszechogarniającego żalu.

Słońce zachodziło za ich plecami. Waszyngton żył w swoim głośnym życiem, nikt za nimi nie płakał, nie rozpaczał. Ameryka nie będzie do nich tęsknić, a jednak czuli zawód.

Charlie, wyprostowany niczym struna, wpatrywał się w stojący na środku polany helikopter. W środku kręciło się kilku członków Yijing, a stojący na zewnątrz Marshall krzyczał do nich po chińsku. Obserwował, choć myślami był gdzieś daleko, w odległej rzeczywistości, w której Ameryka nie była dla niego wrogiem. Stojący obok Xiao wpatrywał się z żalem w niego, z poczuciem winy wyciągnął ramię, objął ukochanego w dole pleców. Charlie momentalnie powrócił do świata żywych. Lekko wtrącony z rytmu zerknął na Xiao.

— Obiecuję ci, że pewnego dnia wrócimy do Stanów, najdroższy — szepnął z troską.

Charlie uniósł zdziwiony brwi.

— Czemu myślisz, że właśnie na tym mi zależy? — zagadnął, przechyliwszy głowę w bok.

— To twój dom.

Charlie odwrócił się, spojrzał z tęsknym błyskiem w stronę Waszyngtonu. Kochał to miasto. Kochał Stany Zjednoczone, o których dobro chciał zadbać w pogoni o fotel prezydencki. Tu się urodził i tu myślał, że pewnego dnia umrze. Jednak czy ten szybki, obrzydliwie głośny, politycznie zakłamany Waszyngton naprawdę był jego domem? Dawniej zapewne za swój dom uznałby sierociniec pani Josephine, może ciepłe ognisko rodzinne, które zbudował z Ruby albo siedzibę republikańską, w której spędzał nieraz całe dnie. Teraz to wszystko przepadło.

Ta długa, ciężka przygoda uświadomiła mu wiele rzeczy, jednak najbardziej otworzyła oczy na pojęcie domu. Ściany burzono, w budynkach zmieniali się lokatorzy. Miejsca mogły pozostawiać nutkę gorzkiej nostalgii, kiedy tak naprawdę poczucie rodzinnego ciepła budowali ludzie. Teraz domem był Xiao. Nic innego się nie liczyło.

Dlatego westchnął z dziwną dozą ulgi. Uśmiechnął się nikle i ujął dłoń ukochanego.

— Ameryka przysporzyła mi więcej cierpienia niżeli szczęścia. Kiedyś może była domem. Dzisiaj kojarzy mi się tylko z Vivienne i Milesem, którzy teraz wyciągają na mnie brudy. Kojarzy mi się z Ruby, sierocińcem i wszystkimi bliskimi, którzy odwrócili się ode mnie. Carmine, pani Josephine, Amelie. Nie mam tu już nikogo bliskiego — odpowiedział na jednym wdechu, ale głos miał drżący i lekko nerwowy. Xiao uspokajał go nieznacznie, gładząc kciukiem szorstką skórę na dłoni. Słuchał uważnie, pokiwał smętnie głową. — Cieszę się, że wylatuje stąd. Chociaż zapewne zatęsknię zza plastikowym serem, McDonaldem na każdym zakręcie oraz herbatą z mikrofalówki.

YINYANG TIGEROpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz