1. Witajcie w bajce usłanej gwiazdami i cierpieniem

2.3K 96 29
                                    

Śmierć dała jej o sobie znać znienacka.

Nie taka kompletna, w której Vanessa odeszłaby z tego świata na dobre, wykrwawiając się na stole operacyjnym albo umierając ze starości. O nie, przed nią rozciągało się jeszcze całe życie zapewne bez szczęśliwego zakończenia. To była inna śmierć – tego dnia poległ jej spokój i normalność.

Wszystko zaczęło się tak, jak zwykle. Jej zaspane jeszcze kości i klejące powieki odmawiały rozbudzenia się, gdy dziewczyna szukała po swoim pokoju zagubionej książki, w którą tak zawzięcie zagłębiła się w nocy. Mogła to przewidzieć. Siedzenie do późnych godzin skutkowało kilkoma nieprzyjemnościami: niewyspaniem, gniewem Normy, ewentualnym bólem głowy i zgubieniem lektury, którą w półprzytomnym stanie musiała odłożyć na inne miejsce.

Ale nie pamiętała, aby w tym schemacie zawierała się jeszcze jedna nieprzyjemność.

W każdym razie nikt jej o tym nie wspomniał poprzedniego dnia. Może gdyby to zrobili, nie skupiałaby się tak skrupulatnie na odnalezieniu powieści o dalekich krainach pełnych świeżości i wolności, zmieniłaby też plan dnia i zdążyłaby się naszykować na starcie.

A tak to, łagodnie mówiąc, wylądowała w gównie po uszy.

Skrzypiący, przeklinający hałas za jej plecami dał o sobie znać.

Serce Vanessy się zatrzymało.

Jej wyczulony słuch wyłapał niecodzienne zjawisko odbiegające od normalnej ciszy o tak wczesnej godzinie porannej.

Prędko odrzuciła możliwość udziału głównego ogrodnika Gerwazego i jego pracowników. Prędko też porzuciła szukanie książki. Można powiedzieć, że o niej zapomniała. Odwróciła się, nerwowo odgarniając włosy z twarzy. Skradając się po cichu, wyszła na świeże powietrze tarasu.

Przed jej oczami przeleciała pszczoła, zmierzająca w bok, gdzie balkon zdobiły doniczki pełne przeróżnych kwitnących roślin, stolik z metalowymi krzesłami i ławką, na której najczęściej siadała w piękne gwieździste noce albo ciepłe letnie wieczory. Tej nocy również to zrobiła i to tu znalazła zgubę – wyłapała kątem oka czerwoną okładkę książki, a potem, przy końcu balkonu wychyliła się trochę w przód, uważając, żeby przypadkiem nie zahaczyć o rosnące na elewacji budynku wisterie – wyglądające jak małe motylki, fioletowe pąki zwisających kwiatów.

Nie zdążyła nacieszyć się ich bajkowym zapachem i jeszcze piękniejszym, należącym do rozciągających się przed nią ogrodów, ponieważ to właśnie wtedy nastąpił jej zgon. Znaczy się zgon jej cyklicznej normalności, budowanej systematycznie od lat.

Vanessa zamarła. Jej dłonie samoistnie zacisnęły się na chłodnym metalu, a nieprzyjemny dreszcz przebiegł w górę pleców i rozlał się na głowie, jak kubeł zimnej wody. Otrzeźwiała, a jej serce wyskoczyło ze spokojnego rytmu, zmieniając się w bieg o przetrwanie. Musiała zamrugać kilka razy, żeby upewnić się, że dobrze widziała.

To...

To on.

Jej ojciec.

To on należał do złamania zasad jej rutyny, gdy wyrzucał nerwowo bagaże z bagażnika samochodu na podjazd i pośpieszał służących, wydając krótkie rozkazy.

Nie rozumiała co tutaj robił, skoro miał przebywać w Londynie jeszcze przez następne trzy tygodnie. Może czas przeskoczył jej przed oczyma i nastał ten okropny dzień, na który nic nie mogło jej do końca przygotować? Ale aż tak? Źle policzyła? Źle zaznaczyła datę ich powrotu w kalendarzu?

Nie zamierzała tego kwestionować.

W ogóle to musiała...

Musiała...

Dziedzictwo ŻyciaWhere stories live. Discover now