#14

2.3K 81 0
                                    

Wtorek. Jebany cholerny wtorek. Wstałam okropnie zmęczona wczorajszą nauką do północy. Moje włosy odmawiały jakiejkolwiek fryzurze, dlatego zawiązałam je i spoiłam w roztrzepanego koka. Wiedząc od razu, że dzień nie skończy się happy end'em, założyłam na siebie legginsy i za dużą koszulkę Nike (cóż się dziwić, w końcu męska L). Na plecy zarzuciłam skórę, zabrałam z łóżka plecak i zeszłam na dół. Chwyciłam jabłko i wrzuciłam je do tornistra. Założyłam trampki i szarpnęłam za klamkę.
- Pada! - krzyknęła mama. Od razu odskoczyłam od wejścia. Pobiegłam na górę, zmieniłam kurtkę, buty i po raz kolejny wyszłam z domu.
Autobus spóźnił się o minut 10, a ponieważ na naszym przystanku nie ma żadnego schronienia - przemarzłam i zmokłam do suchej nitki.
MAMY MAJ DO JASNEJ CHOLERY!
Do szkoły wbiegłam zdyszana. Spóźniłam się pół godziny. Wzruszyłam bezbronnie ramionami. Spojrzałam na e-dziennik. Matematyka. Kurwa. A zapowiadała się piękna trója na koniec.
Po chwili pogodziłam się ze stratą i poszłam do łazienki. Nie chciałam, jednak spojrzałam na siebie w lustrze. Chociaż w tym wypadku wyglądałam znośnie. Może to przez wodoodporny tusz? Po raz kolejny wzruszyłam ramionami, wzięłam głęboki wdech i wyszłam z toalety. Następnie zajrzałam do szatni, aby zostawić kurtkę i udałam się pod salę gimnastyczną - kolejną lekcją z listy był WF.
O 8:45 zadzwonił dzwonek, a o 8:50 wyszła II D - klasa Christoffera Schistada.
Zapowiada się coraz lepiej.

Hi, Schistad.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz