Rozdział XXXV | Okna nie miały na sobie drobinek lodu

392 42 88
                                    

połowa marca

Rechille wciąż nie był w stanie sam chodzić. Próbował wiele razy, gdy ruszali w dalszą drogę każdego poranka, ale to było poza jego możliwości. Starał się mieć zranioną łapę w powietrzu, ale napinanie mięśnia straszliwie go męczyło i tylko większy ból powodowało w kończynie, która uleczyła się tylko zewnętrznie, pozostawiając nieprzyjemne zgrubienie. Jednak wciąż przy ruchu wydawało mu się, jakby rana otwierała się na nowo. To było irytuje uczucie i bardzo ograniczające. Rechi nie chciał cały czas tylko polegać na Darienie i pokazywać, że jest za słaby, by się sobą zająć. Alfa postanowił go nosić na grzbiecie, ale to tylko spowalniało ich wędrówkę, ponieważ musiał iść spokojnie. Nie żeby obawiał się, że Królestwo będzie ich szukać. Pewnie większość uznaje już ich za zjedzonych, a nawet jeżeli nie, to moja znacznie ważniejsze zmartwienia, niż ich pieski. W końcu teraz runęło im wszystko, mury, domy i pole pełne klatek. Stanęło w płomieniach i zrobiło się polem bitwy, której chyba nikt nie wygrał. Straty były po obu stronach, ale jedynie Królestwo się nimi przejęło.

Kanibale niezbyt się tym interesowali. Ważne, że jakaś część wracała do swojego głównego miejsca i miała pełne brzuchy lub niosła ze sobą łupy na później. Darien ich widział dzień po ataku, a potem wyczuwał zapach przez kolejne kilka, gdy szli ich śladami. Robili to znacznie wolniej, więc z czasem trop się urwał, ale przynajmniej Alfa miał pewność, że są od nich bardzo daleko i nie musi sypiać tak czujnie, jak robił to przez pierwszy tydzień.

Omega rzadko kiedy się odzywał do Dariena, ból za bardzo go rozpraszał i nie chciał czasem doprowadzić do kłótni, która jest im najmniej potrzebna w danej sytuacji. Jedynie nocami robił się rozgadany, by łatwiej było mu zasnąć i nie skupiał się tak na kończynie. Alfa również nie zagadywał go, dwa tygodnie spędzili więcej milcząc, co jest dosyć podejrzane jak na nich. Chyba po prostu nie mieli o czym rozmawiać, a zwykły temat wydawał się nie na miejscu ze względu na poważną ranę Omegi i ich relację, która tylko na czas przetrwania zawarła sojusz.

Ten jeden raz Rechille chciał się zapytać, nudziło mu się na plecach Dariena i zaczynał myślami znów odbiegać do przeszłości, co jakiś czas czując impuls i promieniowanie w łapie. Musiał się czymś zająć, poza tym trochę go to ciekawiło, skoro był zmuszony iść tam, gdzie go basior zaniesie. Nie mógł dyskutować, w końcu jest na jego łasce.

— Gdzie idziemy? Masz jakiś... kierunek? Czy wciąż podążać śladem Bestii?

— Czemu miałbym śledzić te pokraki? — prychnął, schylając się i poprawiając wilczka na grzbiecie — Nie wiem, w którą stronę idziemy, czy się oddalamy od znanych ziem, czy nie... Nie wiem, jak Królestwo było ustawione, a ostatnio jest pochmurne niebo... więc idę przed siebie — mruknął, jakby zbywając Rechiego. Miał nie zadawać więcej pytań.

Rechille przewrócił oczami, już żałując, że się odezwał. Ułożył łeb wygodnie tylko na chwilę, bo chwili usłyszał przekleństwo z ust Dariena.

— Hm? — mruknął, unosząc się delikatnie i rozglądając po otoczeniu.

Oczom tej dwójki ukazała się niewielka wioska, która już na pierwszy rzut oka przypominała miejsce rzeźni. To było miejsce kanibali. Wszędzie walało się mięso i kości, a prowizoryczne szałasy pokryte były krwią.

— Nie śledzisz ich... oczywiście — burknął, kręcąc się na jego grzebieni i przylegając ciaśniej. Nie podobało mu się przybywanie tak blisko tego miejsca, a jeszcze bardziej fakt, że było opustoszałe.

Darien odwrócił się, by iść w przeciwnym kierunku i później odbić w którąś stron, byle tylko być jak najdalej od tej wioski. Jednak jak tylko zawrócił, czarne jak noc oczy spotkały się z dzikością. Dwie pary szalonych spojrzeń, pełnych żądzy i głodu.

✓Kraina Naszej Przeszłości | BOOK 2Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz