72. A ja nie - Stollinger

205 15 2
                                    

Budzę się. Ze snu o mężczyźnie, którego nigdy nie poznałem. Przed oczami migają mi jego podobizny. Wychudzona twarz, oczy i usta, które popełniły zbyt dużo błędów. Nie ma go obok.

Zegar wybija czwartą. Ta cholerna bezsenność nie dająca mi być nieświadoma do tej cholernej siódmej. Siódmej? Idealna godzina na trening i brak śniadania. Na pójście na piechotę dziesięciu kilometrów i całkowicie nie anonimowe przypatrywanie się naprawdę pracującym ludziom. Naprawdę? No tym, którzy nie są pasożytami żywiącymi się pieniędzmi podatników. Bardzo smacznymi i łatwymi.

Ktoś by powiedział, że przynajmniej nie jestem ćpunem. Jestem. Uzależnienie od adrenaliny, kofeiny, teiny, braku cukru i czarnego humoru. Przynajmniej nie muszę pracować ani pisać CV byłoby ciężko.

Dzisiaj nawet do swojej imitacji pracy nie pójdę. Przejdę się na cmentarz. Na którym go położyłem, nie pytając o pozwolenie jego rodziców, sióstr, przyjaciół. Był mój. Musiał tu zostać. Przecież do Polski bym się nie wynióśl. Nie? Zbyt mało depresyjnie. Tu każde miejsce przypominało mi o nim.

   Tutaj mogę iść ulicą i przypomnieć sobie gdzie go znalazłem. Gdzie wbijał sobie strzykawkę, wydając na siebie wyrok.

Powiedziałem kiedyś, że żałuję, że nie poznałem go wcześniej. Nie zaćpałby się. Zaćpał, to już inna kwestia. On, wtedy oznajmił, że poznał mnie w najlepszym możliwym momencie. Kiedy zostało mu zbyt mało czasu aby spaprać. Spaprał, ale zrobił to w takim momencie, że i tak nie mogłem mu tego wypomnieć. Bo mógł się leczyć. Nie chciał. Za dużo zachodu. O wiele prościej było napisać, że dla jedynej wartej coś osoby... Gówno wartej. Nie wartej walki.

A kiedy Kamil umarł. Bo umarł w moim domu, a nie zdechł na ulicy, to słyszałem, że muszę znów normalnie żyć. Po nic. Ale normalnie. Dla nikogo. Dla samego siebie. I nikogo nie obchodziło, że nie chcę. Idź. Wstań. Biegnij. Nie płacz. Wygrywaj dla niego. Nie myśl o nim. On by nie chciał byś. On nie jest wart by... I tak w kółko. A ja po prostu chciałem zrobić to co robił on. Wszystko po swojemu. Ale ja nie jestem nim. Mam za slabą wolę. I te ludzkie sępy o tym wiedzą. Zbyt dobrze.

Dlatego znow idę przez życie sam. Z papierosem w ustach. On palił. Ja nie chciałem. Pragnąłem dożyć późnej starości. Z nim. Widziałem nas w małym domku w górach. Z własną sauną. Potem zobaczyłem jego badania.

- Kochaj się ze mną - prosiłem. Nie chciał.

- Ty musisz żyć - odpowiadał i walił pięścią w swoje kościste udo.

A potem uciekał. Ale już nie ćpał. Mogłoby mi to schlebiać. Ale wolałbym się z nim pieprzyć w tym czasie. Wpijać się w te jego wiecznie wygłodniałe usta. Zaciskać palce - na suchej, nie zadbanej skórze. Gładzić - nieogolony policzek. Zdzierać - niechlujną koszulę. Tak po prostu tylko to. I każdego dnia tak samo. I na nowo. Znajdować w nim spełnienie. Proste. Dzikie. Pierwotne.

On stał się za mnie odpowiedzialny. I przez pięć lat żyliśmy w celibacie. A ja go kocham nadal. I żyję naprawdę od momentu, w którym go poznałem. W którym pomogłem mu wstać. Wrzuciłem do wanny. Odziałem, nakarmiłem i dałem dom. Bo byłem tak samotny, że byłem wdzięczny ćpunowi z ulicy za parę nocnych godzin rozmowy. Za fakt, że drżącymi rękami strzasnął z moich rąk tabletki. Które by sprawiły, że byłbym kolejnym uzależnionym...

Pozwolił mi stać się bohaterem. Uzdrowicielem. Lekarstwem. Odtrutką. Lubiłem to. Teraz jestem tylko sobą. I to nikomu nie wystarcza. Coraz więcej się ode mnie wymaga. A ja nie chcę już nic. Nie podoba mi się już ten świat. Nie poświęcę już siebie. Bo los nie jest sprawiedliwy. Zabiera to co najcenniejsze. Dając w zamian ochłap szczęścia. Sen. Piękny. Intensywny o mężczyźnie, którego naprawdę kochałem.

Dlatego nigdy więcej Andreas Wellinger się nie zakocha. Dlatego nie wyjdzie ze swojej bańko. Dlatego będzie żył iluzją. Będzie stawiał kwiaty przed zdjęciem ukochanego. Napełniał do pełna kieliszek wina i nie powstrzymywał łez. Będzie chodził na długie spacery. Kładł się wśród traw. Patrzył w niebo i w swojej chorej wyobraźni przechadzał się po różanych ogrodach z ukochanym. Oczywiście w białych koszulach romantycznych poetów. Będzie się kochał wśród ledwo zakwitłych kwiatów i będzie szeptał nieprzyzwoite słowa.

I będzie to pięknie nienormalne. Dlatego zbędną okażą się przypisane przez lekarza pastylki na senne. To znaczy... Będą ważne, ale później. Przez jakiś czas można żyć  w świecie wyobrażeń. Przez jakiś czas każdy dzień może różnić się tylko iluzją. Ale długo nikt tak nie wytrzyma.

Chociaż, przecież, Kamil wytrzymywał. Wyzwiska i kpiny. O wiele lepiej ode mnie. Jego nikt nie pytał. Mnie nikt nie pytał. Czy można o nas myśleć. Czy można nas sądzić. Ale jemu było wszystko jedno. Mnie nie. Dlatego ja potrzebuję iluzji. On już nic nie potrzebował. Chcę dojść do tego momentu.
Pragnę patrzeć na zdanie.

- Umieram, bo tak postanowiłem. I całe życie przeżyłbym dokładnie tak samo - które Kamil powiedział zupełnie na trzeźwo, jak za własne.

Powoli do tego dochodzę. Na razie dochodzę do perfekcji w zamykaniu nas obu w moim jednym, pojedynczym ciele. Kamil żyje we mnie, kiedy w kolejne bezsenne noce leżę i widzę nas razem. Splecionych romantycznym, nierealnym uściskiem. Mokrych i gorących w piękny letni wieczór. Będących swoistym zaprzeczeniem piękna. Bo przecież piękno zawsze jest idealne. A Kamil nie, a ja nie, a my nie chcieliśmy, nie mogliśmy tacy być. Bo gdy mój wypełniony alkoholem oddech wypełnia niewielką przestrzeń między nami, wiem, to tylko sen. Zaraz zadzwoni budzik. Już zadzwonił. Ja idę. W kieszeni pastylki. Nie bez przyczyny. Chociaż ja idę na most. Niech więc będą dodatkową motywacją. Niech więc będą dodatkowym ciężarem. Niech nie pozwolą mi znów się wspiąć. Po coś przecież są. Jak wszystko na tym świecie.

Narodziłem się o świcie więc umrę wieczorem. Poznałem go w nocy. I oddałem w południe. Pechowe analogię. Trudno. Niech tradycji stanie się zadość. Niech nikt po mnie nie płacze. Nie będzie. Wiem to. Ale to tak ładnie brzmi. Zbyt idealnie. Niech ktoś wykreśli to zdanie. Ja, nie mogę. Za długo stoję na moście udając, że szkicuje. Jeszcze się rozmysle. Nie mogę tego zrobić. Muszę się zdecydować.

Decyduję. Wreszcie zasnę. Jak on. Na zawsze. Nie otworze oczu. Nie tym razem. I w stronę gwiazd. Za ręce. Będę z nim wędrował w stronę księżyca. Rozmawiał. A potem się kochał. A potem...

Polecam ,,Morfinę" Twardocha. Zajebiście się potem pisze.
Polecam Janka Traczyka. Genialnie się do tego pisze.
Mam nadzieję, że przyzwoicie czytało się tego shota.Ja osobiście jestem dumna i zadowolona.
Tak wiem, interpunkcja powalona. Ale miała taka być. Prawo autora.

Pokusa ~ skijumping one shotsWhere stories live. Discover now