101.

305 32 9
                                    

Astaroth ze smutkiem na powoli oddalającą się ziemię. Łzy zebrały jej się w oczach, gdy w końcu oderwała wzrok od lasu i spojrzała na jednego z trzymających ją aniołów. Bała się. Nie wiedziała co ją czeka i czy jeszcze kiedykolwiek powróci do świata śmiertelników. Zastanawiała się, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczy ojca i przyjaciół. 
Nieco napięła mięśnie i odruchowo zasyczała ostrzegawczo, gdy poczuła jak chwyt aniołów się zaciska, a ich palce zaczynają jej się boleśnie wbijać w nieuruchomione ręce. Jednak oni nawet na nią nie spojrzeli i nie zareagowali na jej syk. 
Westchnęła zrezygnowana, wsuwając skrzydła pod skórę, które dotąd twardo dociskała do pleców, aby przypadkiem nie uderzyć o skrzydła aniołów, ryzykując złamaniem. To też spotkało się z zupełną obojętnością Łowców. Spuściła głowę. Nie miała zamiaru walczyć, ani uciekać, bo po prostu wiedziała, że nie miała z nimi szans. Nie zdążyłaby nawet dolecieć do ziemi.
Po chwili wlepiła nienawistne spojrzenie w Ranara, który leciał nieco z przodu, ale po jej lewej stronie. Leciał dumnie naprężony, w pełni wyprostowany. Miał surową, zaciętą minę, a pięści mocno zaciśnięte. Jego lodowate, błękitne oczy wpatrywały się gdzieś daleko przed siebie. Nie raczył nawet na nią spojrzeć. Jego szaty łopotały na wietrze, a stal miejscowo osłaniająca jego ciało, nosiła liczne ślady po pazurach demonów, co przyciągnęło uwagę Astaroth. Skrzywiła się mocno, patrząc na stare plamy krwi na jego tunice. Jego dumna sylwetka nie wzbudzała w niej zachwytu i fascynacji. Wrzało w niej ze złości, jak tylko na niego patrzyła. Czuła do niego jedynie nienawiść i pogardę. Patrząc na wuja, zrozumiała dlaczego Nadele uciekła z Niebios. Na miejscu matki sama wolałaby uciec, nawet gdyby to oznaczało śmierć, bądź wieczne potępienie. 
W końcu dziewczyna oderwała wzrok od wuja, nim wpadło jej do głowy coś głupiego, jak atak. Nagle wlecieli w gęste chmury, a chwyt na jej ramionach znów się zacisnął, przez co omal nie krzyknęła. Szarpnęła się lekko, lecz nie mieli zamiaru jej popuścić. Niespodziewanie przeszedł ją dreszcz. Instynktownie wyczuła niebezpieczeństwo, gdy usłyszała szum stali, gdy Ranar wyciągnął miecz. Już miała przed oczami, jak wuj zawraca, by ją zaatakować. Przez myśl przemknęła jej przemiana stóp w łapy, aby móc jakkolwiek się bronić. Jednak ku jej zdziwieniu Ranar nie zmienił gwałtownie kierunku i nie zaszarżował na nią, chcąc przebić ją ostrzem. Nawet się nie obejrzał w jej stronę.
Wyciągnął rękę z orężem przed siebie, gdy unieśli się ponad gęstą warstwę białej mgły. Klinga, a konkretnie wyryte na niej runy, zalśniły bladoniebieskim światłem, a dość daleko przed nimi coś zalśniło na tle ciemnego nieba. Blade, niebieskawe światełko zmieniło się w zarys bramy. Pierwotnie przezroczyste kraty, stały się srebrzyste, jak ostrze Ranara, aż w końcu skrzydła wrót otworzyły się bezszelestnie, zapraszając ich na drugą stronę.
Lecz za bramą nie było widać drugiej strony.
Astaroth widziała jedynie dziwne światło, mieniące się jak tafla jeziora o poranku. Mimowolnie zamknęła oczy, bojąc się tego, co miało nastąpić. Niepewnie uniosła powieki, dopiero gdy usłyszała charakterystyczny szum wsuwanej do pochwy stali. Rozdziawiła usta, dostrzegając wielobarwne niebo jakby właśnie zachodziło słońce i olbrzymie, lewitujące skały, na których stało wielkie miasto. Widziała wodospady, które z czasem z potężnych potoków, zamieniały się się w mgiełkę, spadającą w stronę chmur, snujących się daleko w dole. 
Patrzyła na wysokie wieże i mniejsze budynki, jakby zapomniała o ściskających ją dłoniach Łowców. Wszystko było z białego kamienia, który z daleka wyglądał jak najczystsze srebro. Pośród budynków i szarych chodników, wyrastały wiekowe drzewa, nadające miastu odrobinę koloru i życia. Było nieskazitelnie czysto. Niektóre budynki zdobiły złote pnącza, a większe place mogły się szczycić cudownymi rzeźbami i fontannami. 
Mimo, że w niebie były miliony dusz, to nie było ich widać. Ulice zdawały się być zaskakująco puste. Sylwetki snujące się po ścieżkach,poruszały się wolno, spokojnie, swobodnie. Pośród duchów, co rusz pojawiały się także uskrzydlone postaci. Niektóre anioły latały wysoko nad budynkami, wyraźnie zajęte. Wokół miasta, na mniejszych skałach, znajdowały się nie duże, kamienne zabudowania, a czyste, przytulne, skromne chatki z drewna, otoczone przez żyzne pola i laski. 
Astaroth miała wrażenie że przelatywali nad miastem i wioskami przez długie godziny, aż w końcu anioły zniżyły lot, zbliżając się do olbrzymiej bramy wielkiego zamku, stojącego na osobnej skale. Nikt bez skrzydeł nie miał szans się dostać do pałacu. Jedyny most, który niegdyś łączył miasto z dziedzińcem zamku, już dawno został zrujnowany i nikt nie pofatygował się, aby go odbudować. Pozostały po nim jedynie cztery kamienne słupki i przyległe do nich resztki barierek, które niegdyś wyznaczyły początek i koniec mostu, po dwa po przeciwnych stronach. Porastał je bluszcz i mech, co zdradzało sędziwy wiek zniszczonej konstrukcji. 
W końcu Łowcy opadli na gładki, zimny kamień, tuż przed bramą złączoną z potężnym murem z  grubego, półprzejrzystego kryształu. Bramę tworzyły stalowe pręty, między którymi były duże szpary. Można by było się bez problemu przecisnąć między kratami, gdyby nie kryształ, który zdawał się pochłonąć bramę w całości. Mur i brama nie były przejrzyste jak szkło, i mieniły się bladym błękitem, przez co Astaroth nie widziała, czy ktoś czeka po drugiej stronie.
Milczała. Nie śmiała się odezwać i spytać co dalej. Cierpliwie czekała, aż w końcu brama głośno trzasnęła, by następnie powoli się uchylić w stronę dziedzińca, pozwalając im wejść.
Dziewczyna poczuła, jak trzymający ją Łowcy, ciągną ją za sobą przez co ruszyła z nimi na wielki, pusty plac. Szli żwawo przez półokrągły dziedziniec, który był pokryty w całości kamieniem, ułożonym w olbrzymią mozaikę, przestawiającą drzewo.
Kiedy podeszli pod wysokie, masywne wrota pałacu, zatrzymali się. Na ich drodze stał rząd aniołów, strzegących wejścia. Odziani w byli w białe tuniki, które częściowo osłaniały wypolerowane, srebrzyste zbroje. Ich piersi i ręce chroniła stal. Dłonie okryte żelaznymi rękawicami, ściskały długie, w pełni metalowe włócznie. Ich głowy kryły śnieżne kaptury, spod których łypały czujne, przeszywające na wylot oczy. Nikt nie drgnął. Wszyscy wciąż stali dumnie wyprostowani, nie okazując zmęczenia długą wartą. Nie ruszyli nawet głowami, nawet koniuszkami palców. Po prostu stali, jak posągi, a jedyne co zdradzało, że tliło się w nich życie, to oczy.
Astaroth napięła się, patrząc na te żywe posągi. Patrzyła z lękiem na ich włócznie i spoczywające na ich biodrach miecze. Widziała też ich ogromne skrzydła, jak złożone, opadają do samej ziemi. Z pewnością idąc, sunęli piórami po podłodze.
Nagle Ranar podszedł do siostrzenicy. Machnął ręką, każąc się odsunąć swoim towarzyszom, po czym chwycił ją za ramię i szarpnął nią gwałtownie, ciągnąc ją ku sobie. Dziewczyna odruchowo cicho zawarczała, marszcząc twarz i pokazując zęby. Ranar zmarszczył brwi, widząc jak jej kły powoli się wysuwają z dziąseł. Mocniej nią szarpnął, tym razem w stronę schodków, które oddzielały ich od wartowników.

Dwa ObliczaWhere stories live. Discover now