Rozdział 2, Wilcze spojrzenie z wilczego dołu...

195 12 12
                                    


Szczerze powiedziawszy Kylan był zdezorientowany i przerażony. Długouchy, którego złapali i przesłuchiwali zupełnie oszalał. Kompletnie stracił rozum, ponieważ nawet ból nie sprawił, że przestał się śmiać. Najgorsze było jednak to, że sam jego śmiech nie brzmiał ani szaleńczo, ani złowieszczo. Kopali go, a ten chichotał jakby to były łaskotki.

- I czego rżysz, oślouchy?! – ryczał z frustracją Thurd, kopiąc ofiarę po nerkach.

Był ostatnim, który to robił. Pozostali cofnęli się i już tylko patrzyli z dezorientacją, nie wiedząc, co robić. Pięciu dorosłych mężczyzn, wyglądających na bardzo zagubionych – niecodzienny widok.

- Nie no, śmiało! – wychrypiał nagle uszasty wyjątkowo radosnym tonem, pomimo krwi płynącej mu z nosa – Jeszcze mnie końmi stratujcie, bo nóżki wam się męczą!

Dość! – pomyślał Kylan – Dosyć tego! Szalony Jasny lubujący się w bólu? To pachnie klątwą i to wyjątkowo paskudną.


* * *


Bandyci nie wytrzymali nerwowo moich ekscesów i nie rozwiązując związanej mnie, wrzucili do strumienia. Pływać ze związanymi kończynami mnie nie nauczono, więc jedyne co mogłam, to się położyć na wodzie, jak kłoda, twarzą do dołu. Prąd porwał mnie ze sobą, a ja wstrzymując oddech myślałam – Jeszcze trochę... Jak najdalej od nich... Wytrzymaj, albo wykończą ciebie skuteczniej...

W końcu odwróciłam się na plecy i zdołałam złapać oddech. Och, słodki to nektar, a nie powietrze. Każdy oddech to celebracja życia...

Nadstawiłam uszu, ale nie usłyszałam swoich prześladowców. Szczęście! Zostali w tyle i nie zamierzali sobie zawracać głowy, moją niezrównoważoną emocjonalnie osobą.

Po tym wszystkim zdecydowałam, że jednak żyję. Te haluny były zadziwiająco prawdziwe, a ja stwierdziłam, że mimo wszystko chcę żyć i wzięłam je za pewnik. Raz już miałam wątpliwą przyjemność umierać i nie zamierzałam tego powtórzyć w najbliższej przyszłości.

A póki co taplałam się, podtapiając i walcząc z prądem strumienia, oddalając się od ludzi.

Wypełzłam na ląd dopiero o zmierzchu. Mokra, głodna, obolała od wrażeń dnia i zła jak osa. Miałam szczęście w dwóch głównych rzeczach: płaszcza mi nie zdjęli, tylko użyli jako wzmocnienie więzów liny, I nie przeszukali mnie zbyt dobrze, bo w cholewach butów wciąż były ukryte sztylety (były dodatkiem do ciała) i mała sakiewka srebra. Wyginając się jak paragraf, sięgnęłam po sztylet zdrętwiałymi palcami.

Cicho łkając i śmiejąc się nerwowo na przemian, rozmasowałam swoje zdrętwiałe ręce. Kiedy czucie wróciło mi jako tako, uwolniłam nogi, zaczęłam skakać, brykać i turlać się po ziemi. Poprawiwszy ukrwienie i rozgrzawszy się trochę, usiadłam na ziemi, zdjęłam przemoczone ubranie i wykręciłam je z wody, a potem zaczęłam myśleć.

Nie dość, że zostałam mężczyzną to jeszcze się okazało, że zostałam wplątana w jakąś aferę z jakimś "życio-plujem" czy "życio-wtryskiem". Po nazwie sądząc – dawało życie. A ponieważ są tu elfy, analogicznie magia też może być, więc życio-coś-tam może być jakimś artefaktem. Rzadkim i cennym, a co za tym idzie niezwykle wartościowym, skoro tylu za niego umarło.

Problemem jest to, że bandyci go nie znaleźli, a ci, co mnie napadli, wyraźnie byli z tymi (lub tymi), którzy zorganizowali masakrę. Jeśli ochłoną, mogą pójść mnie szukać, aby sprawdzić czy nie schowałam tego czegoś w tajnej kieszeni. Co prawda to tylko domysły, ale i tak szybko stąd odejdę i nikomu nigdy o tym nie powiem. Tak dla pewności, żeby nikt nie uważał, że to mam.

Elf...ka?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz