Rozdział 17, Ratunek nieznajomego...

79 13 0
                                    


Nazajutrz, za nim jeszcze słońce wstało, udaliśmy się na plac targowy, żeby znaleźć wyznaczone nam miejsce. Bestie podążały za nami w parach: Lynks i numer dwa, a numer jeden i trzy za nimi. Do tego wszystkie pancerne wilki miały na szyjach nowe obroże, które splotłam w nocy dodając trochę własnej magii i sparowałam ze specjalnie zrobionymi bransoletkami. Wszystko splotłam z zepsutych skór Buruków pociętych na pasy. Miały za zadanie wskazywać zwierzętom, gdzie znajduje się właściciel. Wiedziałam, że działały, ponieważ wzór na taką latarnię podpowiedział mi w nocy Uesis, a razem z gryfkiem oraz wilkami przetestowaliśmy je w nocy, w dzielnicy magazynów. Gryfek brał bransoletki i rozrzucał je po ulicach z powietrza, a wilki je znajdowały i przynosiły.

Kiedy szliśmy przez targ, gryfek szybował gdzieś nad nami na niebie i z daleka wyglądał jak wielki ptak.

- I co teraz?

- No... Znajdujemy stanowisko nam przypisane i... Czekamy.

- Hmm...

- A masz jakieś inne propozycje? Bo wiesz... Pieniądze nam się praktycznie skończyły i teraz propozycja rabunku nie prezentuje się tak źle.

- Zawsze chciałem rozpocząć karierę bandyty ze ślepym wspólnikiem – wycedził przez zęby Vel, a ja roześmiałam się. – Śmieszy cię fakt, że będziemy głodować?

- Ale pomyśl! Jeśli nie sprzedamy wilków, zyskamy nie przekupnych członków bandy, szkolonych do walki z ludźmi. Do tego, możemy rabować zbójców. To przecież jest legalne.

- Yhm... Hmm... To chyba tu – Velyth zmienił temat zatrzymując się i rozglądając – Klatki... Boksy... Wybiegi... Jaki był numer stanowiska?

Sięgnęłam po papier i wyjęłam oba rachunki.

- Sprawdź – powiedziałam podając mu je.

- Sektor D, miejsce 12a – czyli tam. Chodź – pociągnął mnie za rękaw w kierunku naszego stanowiska.

Spoglądając na świat oczami Lynksa, zobaczyłam, że była to zagroda trzy na cztery metry, wyłożona zabłoconą i wilgotną słomą, oraz ogrodzona płotem z drewnianych belek, wysokim na jakieś półtora metra.

Rozłączyłam się i podeszłam bliżej, zamierzając rozprawić się z brązowo-burą breją.

- Poczekaj chwilę... – splotłam kilka znaków, takich samych jakie były na suszarce.

- E... Nie jest tak źle... Ziemia wyschła... – odezwał się w końcu Velyth, oceniając wynik moich wysiłków.

Moją odpowiedzią był nieartykuowany dźwięk, najbardziej przypominający w brzmieniu przekleństwo. Ziemia wyschła na kamień, pozostając uwiecznione w sobie ślady łap, pazurów i kopyt, a siano w większości spłonęło, pozostawiając po sobie zapach spalenizny.

Przynajmniej sucho jest – pocieszył mnie Lynks.

Pancerne wilki, jak owieczki liczone przed snem, po kolei przeskoczyły nad ogrodzeniem. Westchnęłam i oparłam się plecami o wytarte zjawiskami atmosferycznymi deski. Lynks położył się przy moich nogach i po kociemu zasnął natychmiast.

Nie minęło dziesięć minut, kiedy usłyszałam:

- Pozdrowienia – a do nas zbliżył się krzepki i dość szeroki w barach facet. Pomimo postury szedł miękko i cicho jak drapieżnik na polowaniu.

Skłoniłam się lekko przybyszowi, po czym szturchnęłam pięścią w bok Vel, który próbował zignorować przybysza. Poczułam skórą pioruny, którymi cisnął z oczu w moją stronę, ale burknął coś na przywitanie.

Elf...ka?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz