Rozdział 12, Coś na kształt cywilizacji...

118 13 4
                                    


Obejrzałam mury miasta w oddali, niezbyt wysokie i okropnie zniszczone. Prosto z lasu wyszliśmy na pola otaczające gród.

- Obawiam się, Lynks, że to, co teraz powiem, nie spodoba ci się - powiedziałam po dłuższym czasie kontemplacji widoku.

Miałam rację. Wielki kot wcale nie palił się do założenia obroży. Długo musiałam mu tłumaczyć, że wejście między ludzi ze zwierzęciem, które nie jest zaczarowane, oswojone lub tresowane, może skutkować tłumem przerażonych idiotów z bronią. A sposobem, aby ich przekonać o braku dzikości, jest pas materiału wokół szyi. Velyth mnie poparł i Lynks niechętnie, ale w końcu zgodził się założyć skórzany pas na szyję, na czas pobytu w mieście. Chociaż z tego powodu prawie się rozmyślił i niewiele brakowało, aby wrócił w głąb lasu, machnąwszy ogonem na wszystko.

Gryfek jednak był jeszcze bardziej nieszczęśliwy, ponieważ nie otrzymał imienia, a na dodatek kazałam mu ukryć się w plecaku. Wcale nie chciałam, żeby jakieś półgłówki "próbowały szczęścia" kradnąc mojego małego przyjaciela. Dokładnie sprawdziłam w mojej prywatnej encyklopedii, co mu może grozić. A nigdy nie wiesz, co dokładnie dzieje się pod czaszką u przedstawiciela homo sapiens. Inaczej w internecie nie byłoby tyle filmików o zwycięzcach nagrody Darwina, za usunięcie samego siebie z puli genetycznej. Bo do niektórych może nie dotrzeć, że sowogryf umrze, kiedy zostaniemy rozdzieleni, a on zostanie zamknięty.

Sowogryfy były bardziej wybredne w wyborze towarzyszy i jeźdźców, niż inne gryfowe i trzymały się od ludzi z daleka. A jeśli się nie udawało i uciec nie było jak, to sobie robili tylko sobie znaną metodą sepuku, żeby nie zhańbić się służbą u kogoś niegodnego.

Więc ja i Vel byliśmy owinięci od stóp do głów w płaszcze zabrane bandytom, do tego drow miał jeszcze swoją kominiarkę na twarzy. Hocurr miał na szyi obrożę ze skórzanego pasa, a gryfek siedział zwinięty w plecaku. Tak przygotowani wyszliśmy na drogę do miasta i ruszyliśmy w jego stronę. Nie było to jednak proste, ponieważ na droga była podmokła i pełna błotnistych kolein, a co chwila mijaliśmy jakiegoś podróżnika, lub jakiś podróżnik mijał nas. Jeśli był to inny pieszy, szło się wyminąć bez strat. Jeśli to był wóz, można było spróbować go obejść. Jeśli jednak był to jeździec, należało skakać w pokrzywy na poboczu, żeby nie oberwać kopytem czy batem, lub żeby nie być wdeptanym w błoto. Suchych fragmentów było niewiele.

Nie wyróżnialiśmy się, gdyż Lynks, nie chcąc moczyć i brudzić łap na drodze, przemykał przez zboże i zarośla na polu.

Przed bramą do miasta była kolejka. Stały w niej wozy, piechurzy i kilkoro jeźdźców. Ludzie byli zmęczeni, zirytowani i znudzeni. Parę osób splunęło i przeklęło, kiedy kilku konnych, a później jedna kareta, zostali przepuszczeni przez bramę bez kolejki.

Nie wyróżnialiśmy się, byliśmy jak kolejni szarzy podróżni, na szaro-brunatnej drodze, pod szarymi murami miasta. Nawet niebo nad nami było szare.

Przytłoczona depresyjnym pejzażem, zajrzałam na Plan i zaskoczyło mnie to, co zobaczyłam. Duża część osób zebranych pod bramą, miała nici energetyczne niemal tak matowe, jak Velyth, kiedy się poznaliśmy. Na ich tle jego obecny stan wydawał się być szczytem zdrowia. Gdybym nie widziała energetyki wojowników z lasu, pomyślałabym, że to normalny stan ludzi tutaj.

Czekaliśmy cierpliwie na naszą kolej, a kiedy nadeszła, gwizdnęłam na palcach. Natychmiast po tym, jak dźwięk przycichł, z krzaków wyskoczył Lynks. Był tak szybki, że dla postronnego obserwatora zamienił się w ciemną smugę. Kilka osób krzyknęło, jakaś chłopka na wozie rozdarła się jak stara gazeta, strażnicy chwycili za broń.

Po namyśle... To chyba nie był najlepszy pomysł...

Hocurr, jak domowy kot ocierał się raz o moje nogi, a raz o nogi ciemnego, a my staliśmy w ciszy, czekając aż ktoś zatka wyjącej kobiecie usta, a pozostali się uspokoją.

Elf...ka?Where stories live. Discover now