Rozdział 14, Boskie prezenty...

110 14 5
                                    


Po łaźniach parowych, ruszyliśmy zwiedzać miasto i szukać miejsca noclegu, ponieważ w czasie spożywania posiłku, kąpieli i prania, słońce zbliżyło się do horyzontu. Plany na dzień jutrzejszy były proste: znaleźć jakąś bestię, obłaskawić i sprzedać. Do tego był jeszcze wariant, żeby dochodzić do porozumienia z już złapanymi bestiami i wyjaśniać nowym właścicielom, że zwierzęta to nie nierozumne przedmioty, a jednak jakiś umysł u nich jest i lepiej dogadać się, niż straszyć batem i głodówką.

Znaleźliśmy podchodzącą karczmę, z dumną nazwą Złota Podkowa i wynajęliśmy pokój dla dwojga. Z gospodarzem pokłóciliśmy się, ponieważ nie chciał pozwolić nam zabrać Lynksa do pokoju. Uważał, że jego miejsce jest w stajni. Ja uważałam, że jak najbardziej nie. I udowadniałam, że on w stajni nijak nocować nie może, bo albo go ukradną, albo chociaż spróbują i nad ranem trupy znajdą. I mojego cennego kotka, straż za agresywność na miejscu ubije i kto za to będzie płacił? Może szanowny gospodarz? Czy on nie rozumie, że jego też mogą na radościach znalezionych trupów stuknąć? Aresztować, zedrzeć kompensację albo i coś gorsze?

Osioł pozostał nieugięty.

- Panie gospodarzu, jeśli macie takie z tym problemy, oddajcie pieniądze i pójdziemy. Znajdziemy może nie tak porządny przybytek, ale z bystrzejszym gospodarzem – warknęłam przeciągając rękę, już po wpłaconą opłatę za pokój.

- Mnie obrażasz, przybłęda?! – rozdarł japę gospodarz.

Na te jego ośle ryki, dwóch wykidajłów, którzy kręcili się przy drzwiach i byle kogo nie wpuszczali, zainteresowali się co dzieje się przy ladzie. Nas, chociaż trochę obdartych, wpuścili, na całe szczęście byliśmy czyści, a hocurr z obrożą był wystarczającym dowodem wypłacalności.

Ja obraziłam się na „przybłędę". Przecież nawet dziedziczny książę, chociażby po tygodniu w lesie wyglądałby podobnie. Oczywiście, bez wszystkich udogodnień w rodzaju służby i ochrony.

- Nie obrażajcie mnie – mój głos lekko pokrył się szronem – i nie próbujcie wszczynać skandal. U mnie wcale nie oswojony kot najgroźniejszy – tu uniosłam nieco głowę, żeby magicznie błysnąć oczami i powiedziałam ledwo słyszalnym szeptem – Jeśli mi się narazicie, to tak was przeklnę, że was nie doleczą do końca waszego marnego życia. Po prostu oddajcie niezarobione pieniądze i pójdziemy, nikomu nie czyniąc krzywdy.

Gospodarz zbladł. Zadrżał. Gestem odwołał mięśniaków z powrotem do drzwi.

- Panie, wybaczcie – natychmiast w głosie wyrżnął się drżący od strachu szacunek – Wy, oczywiście, dostaniecie pokój...

- U was? I czekać, żeby rankiem do śniadania nam napluli? Nie, tak nie będzie. Właśnie dlatego, że wy, panie gospodarzu, sami jesteście sobie winni. Nie trzeba na wszystkich patrzeć z góry i szczuć ochroną. Możecie i gorzej mnie nadziać się. Oddajcie pieniądze i pójdziemy.

***

Regan długo jeszcze uspokajał nerwy, nawet jeżeli goście już dawno zniknęli za progiem i skandalu nie wywołali. Obraził jasnego Uszastego! Do tego maga! I obszedł się, bardzo łagodnie. Tylko delikatnie skarcili. Tak nie obrazili go nawet, nie przeklęli. I chociażby Regan nie wiadomo jak się starał obrazić na Uszastego, jak bardzo siebie przekonywał, że jasna morda zasłużyła na wszystko co złe na świecie, w nim pojawił się głos. Głos był znajomy i wydaje się dawno się znali, tylko nie utrzymywali kontaktów. To było sumienie, które jakoś po tylu latach do niego i doczołgało się. I z zapałem zaczęło popierać tego jasnego. Co on, jak ani ty, drogi Reganie, chciałbyś, ma racje. Przecież mógł być i nie przedstawicielem „szlachetnego" uszastego narodu, a rzeczywiście jakimś ważnym człowiekiem incognito, z ochroniarzem i tresowaną bojową bestią. I wtedy, to już by was, drogi gospodarzu Złotej Podkowy, nie zostawili żywym i zdrowym. Albo wpakowali do jakiejś ciemni, żebyś nie myślał, że możesz bezkarnie ważnych panów obrażać.

Elf...ka?Wo Geschichten leben. Entdecke jetzt