LXV. Ostatnia droga

602 32 20
                                    

Mówiłam tak jak jeszcze nigdy. Bez praktycznie żadnej przerwy, na jednym oddechu i z każdym najmniejszym szczegółem, chcąc być jednocześnie szczera, a z drugiej strony po tak długim czasie gnieżdżenia tego w sobie - chcąc już jak najszybciej zrzucić z siebie cały ciężar moich myśli, czując przy tym, że robię to przy najlepszej możliwej osobie.

Patrzyłam w brązowe oczy, które ani na chwilę nie spuszczały ze mnie wzroku, pełnego zrozumienia i ogólnej wrażliwości wobec mnie. Rozumiał i akceptował, wszystko bez wyjątku.

Trochę zastanawiałam się przy tym, jak mogłam tak długo się z tym zbierać, tak bardzo być niepewna i zawstydzona tym, co wygenerowała moja głowa dość niezależnie ode mnie.

Problem był tylko jeden. Dość istotny i nie do przegapienia z mojej perspektywy.

Pominęłam niebieskie oczy. Usunęłam z opowieści każdy fragment dotyczący właśnie ich, nie potrafiąc w takich okolicznościach wyznać mu tego. A może ignorując tamtą prawdę? Nie godząc się z nią? Znowu zakłamując głównie samą siebie?

Bo jak przecież miałabym to zrobić, gdy nie miałam pojęcia kim była ta postać? Czemu w moich najgłębszych pragnieniach chciałam przysięgać jej miłość, wierność i wszystkie inne przymioty małżeństwa, podczas gdy jednocześnie robiłam to samo w przypadku Edmunda? 

Analizując to bardzo długo, już trzeźwiejszymi myślami doszłam do wniosku, że może to wszystko było wymysłem... Może ta osoba, po prostu stanowiła przykład, kogoś innego, kogoś z kim ścieżka byłaby łatwiejsza, z kim mogłabym zacząć od nowa, gdy wydawało mi się, że między mną a Księżniczką tylko wszystko się sypie...

Miało by to sens i tak starałam się oszukiwać przez wszystkie kolejne godziny...

Bo gdy zakończyłam zwierzenia Edmundowi, zostałam pogłaskana po ręce, uspokojona i zapewniona o swojej wartości - w końcu między słowami wyznałam mu prawdę nie tylko dotyczącą powrotu moich bliskich, posiadania przyjaciół, czy któregokolwiek z marzeń o wspólnej przyszłości - co wyjątkowo przerażało bólem nas oboje - ale też i o ręce, i tym, jaki kryzys ogólny dopadał mnie w momentach gdy czegoś sobie przez nią odejmowałam.

Przez jej wyraźny brak tak właściwie.

Po miłych słowach, wszelakich zapewnieniach i uspokojeniu, nadeszły kolejne, podczas których tym bardziej nie miałam serca rujnować tej wręcz tragicznej sielanki.

Czemu takiej?

Następne dni bowiem płynęliśmy wciąż wprost na wschód, przy częstym wsparciu Eustachego, który całe godziny niesamowicie przykładał się do naszej podroży i ciągnął nas przed siebie z ogromną prędkością, tylko na noce odlatując gdzieś daleko, aby być najprawdopodobniej w stanie zmrużyć oko i dać sobie choć chwilę odpoczynku. Gdyby nie on już całkowicie i na stracie bylibyśmy na straconej pozycji, pozbawieni większości masztów i przede wszystkim sił.

Znienacka dotarliśmy do tak dziwnej przestrzeni, gdzie głosy wydawały się nieść echem ponad całą powierzchnią wody, której taflę naruszaliśmy wyłącznie my. Gdy spoglądało się przed siebie, morze zdawało się być rozlaną na blacie cieczą, całkowicie niewzruszalną i jednolitą. Nie dało się dostrzec ani jednej naturalnej fali, a poza dźwiękami tworzonymi przez właśnie nas - nie było tu niczego.

Ani ptaków, ani robactwa, ani jakiegokolwiek szumu. Nic.

Bezkres, w którym się zapadaliśmy, bowiem wczoraj skończyły się nam i tak oszczędzane zapasy, które i karmiły nas dłużej niż wstępnie przewidywaliśmy, głównie przez stratę paru postaci do wyżywienia, co dalej zbyt pocieszną informacją to nie było. Żołądek wiązał mi się w supeł, uświadamiając o tym, że nie mieliśmy już żadnych innych opcji - wyłącznie nadzieję, że coś tam przed nami jeszcze było, a nie jakiś spadek z krawędzi świata lub coś innego, równie abstrakcyjnego, co w tym świecie mogłoby mieć wyjątkowo dużo sensu.

Przypadek?Where stories live. Discover now