LXXXIII. Zaprzeczona powinność

360 18 16
                                    

Nie zrozumiałam zupełnie pytania, które ktoś niewątpliwie mi zadał. Nie miałam na to szans. Zresztą nawet tej osoby do końca nie widziałam. Tylko niewyraźne kształty, poruszające się chaotycznie gdzieś w tej zamieci.

Nie słyszałam praktycznie niczego, właściwie to niejedna...

Choć nie... Inaczej - bo docierało do mnie wszystko jednak zbyt się na siebie nakładało. Wygrywał cały ten huk i świst wiatru, które to mimo naciągniętych warstw ubrań nijak nie potrafiłam zdusić. Myślałam nawet że moje bębenki zaraz nie wytrzymają i na dobre przyprawią mnie o ciszę - choć w tych warunkach nawet bym się nie obraziła. Nic takiego się nie działo, a ja mierzyłam się już z bólem głowy i zaburzeniami błędnika, który świrował przez ciągłe zaburzanie mojej równowagi.

Wicher bowiem praktycznie mnie popychał i przewracał. Prawdopodobnie gdybym nie ważyła kilkunastu funtów więcej niż rok temu, a przy tym nie miała na sobie ciężkich, przesiątkniętych wodą ubrań, w tym momencie koziołkowałabym tutaj, ciągnięta w każdą ze stron. Z tym żywiołem nie dało się wygrać, identycznie do tego co przeżywałam niegdyś na pokładzie Wędrowca.

Wtedy jednak istniała chociaż jakaś perspektywa schowania się w przytulnej kajucie i mimo ciągłego przemieszczania w każdym kierunku, zawinięcia się w kołdrę i przeżycia chwili oddechu, względniejszego spokoju i namiastki bezpieczeństwa.

Tutaj byliśmy na zupełnie otwartym terenie i nie istniały zupełnie żadne alternatywy. Śnieg sklejał nam oczy, wszystkie warstwy które na sobie mieliśmy nie były możliwe do dosuszenia w takich warunkach - dosłownie czułam jak nawet majtki mogłabym teraz wyciskać, nie wspominając o tym że ciągłe dreszcze odbierały mi umiejętność kontrolowania swojego ciała, które w tenże sposób właśnie walczyło o życie. Już nie wiedziałam czy nie lepszą opcją byłoby właśnie się rozebrać. Nie było żadnej zdrowej opcji - a powoli nawet uznawałam że żadnej do przeżycia.

Byliśmy na skraju.

Kolejnym, takim jakiego jeszcze nie miałam na swojej długiej liście wykańczających mnie sytuacji, które już dawno temu powinny zniechęcić mnie do walki o ten świat - choć w tym wypadku tylko o ideę, człowieka którego nie znałam i dla którego wcale nie wiedziałam czy to wszystko ma sens... A tak strasznie zaparłam się wiele miesięcy temu, podejmując decyzję właściwie w momencie wyskoczenia z okna Ker-Paravel, gdy to Luiza zakwestionowała we mnie wszystko co najlepsze, wszystko w co próbowałam wierzyć.

Czy to wszystko było mniej ratowaniem Rilliana, a bardziej swojej własnej dumy? Czy tak naprawdę robiłam to wszystko, aby udowodnić coś tej paskudzie, która tak na każdym podłożu uwielbiała zabijać moją pewność siebie?

Czy bardziej starałam się uświadomić coś właśnie samej sobie?

W takiej chwili, przyczyny już i tak chyba nie miały znaczenia, sytuacja była krytyczna, a my niczego nie znaleźliśmy.

Pogoda gdzieś dopiero od godziny prezentowała się na tyle tragicznie, wcześniej nawet momentami docierało do nas słońce. Przedzieraliśmy się wtedy w piątkę dość długo przez dość płaski teren, z wieloma nieregularnymi grudami, które na moje naprawdę mogły być ruinami dawnego miasta. Dokopanie się jednak do czegokolwiek przez tyle warstw śniegu podarowaliśmy sobie. Nie mieliśmy na to kompletnie sił, mijało się to kompletnie z celem.

Mimo to darowanie sobie budziło moje obawy, w końcu kolejnym punktem naszej podróży miała być informacja na kamieniu, a jego nie mogliśmy w ten sposób dostrzec. Element naszych poszukiwań tak opisywała Julia, choć przez swoją słabą pamięć wielokrotnie zmieniała swe wersje. Czasami pojawiały się wzmianki o skale, glebie, śniegu, parę razy nawet uważała, że nic takiego nie mówiła i to ktoś ma przekazać nam dalsze instrukcje gdzie zmierzać. Już nie wiedziałam w co wierzyć, szczególnie gdy niejednokrotnie zaczęła przemycać w plan naszej wyprawy, zachęcenie do udania się do Harfangu...

Przypadek?Where stories live. Discover now