XXXI. Wybuchowe wyznania

2.7K 189 110
                                    

Obrót za kolejnym kręciołkiem.

Krok za skokiem.

Potknięcie za upadkiem. 

To ostatnie tylko prawie, bo o dziwo bezpośrednio na ziemi się nie znalazłam, tylko dzięki zwinności moich partnerów.

Bal trwał w najlepsze od jakiejś godziny, a ja już zdążyłam, nie dość że zapchać naprawdę potwornie wygłodniały żołądek, to jeszcze przetańczyć salę kilkukrotnie z wieloma postaciami. Dawno zgubiłam się w kalkulacji, czyje dłonie miałam okazję trzymać. Z pewnością nie te najważniejsze. Nie te należące do posiadacza pewnych szczególnych brązowych tęczówek - bo to akurat bym wyłapała.

Piotr, Kaspian, Teuss, czy nawet Truflogon lub Zuchon, niejednokrotnie wzięli mnie w obroty, próbując przy tym nauczyć tańczyć w całym tym zamieszaniu. 

Ostatnie nawet, chyba całkiem nieźle im szło, gdyż w pewnym momencie wcale już nie skupiałam się na swoich poczynaniach, a nie deptałam im stóp. 

Był to więc przyśpieszony kurs tańca. A co lepsze nie tylko za darmo, a to jeszcze tak specjalistyczny i w dobrym towarzystwie!

Mimo iż czułam ogólną pustkę i tlący się we mnie niepokój, starałam się zapchać swoje myśli czymkolwiek innym. Pozytywnych bodźców tu jednak nie brakowało, a moje serce samo zalewało się radością!

Było przecież z czego się cieszyć. Nasze przebywanie tutaj było prawdziwym triumfem! 

Miały nadejść wreszcie dobre lata, Kaspian miał o to zadbać i wszystko wskazywało, że jest nadzieja na to szczęście, choć samo to pojęcie wydawało się wręcz wyśnione.

Szczęście i pokój! Choć teraz w pewien sposób wahałam się czy takie słowa w ogóle są akceptowane przez wszechświat...

Patrząc na Londyn i cały ten smutny, i ludzki świat - nie byłabym zdolna uwierzyć, że ludzie zdołaliby się z jakiegokolwiek powodu szarpnąć do zgody. Przez tą zwykłą, wręcz naturalną zaciekłość i zapalczywość, a także postacie wiecznie różniące się od siebie poglądami, stan ten - bez żadnych waśni nie mieścił mi się w wyobraźni. No bo jak to tak? Nie gnębić, męczyć, nienawidzić? Da się tak? Czy to nie było wbrew wszystkim prawom rządzącym światem?

Bo odkąd sięgała ludzka pamięć, między nimi istniało w ogóle coś, co nie sprowadzałoby się do wzajemnego krzywdzenia? Czy był jakiś wycinek historii, który nie sprowadzałby się do tego jak jedni drugich nienawidzili?

Czasami zastanawiałam się, skąd właściwie takie podejście wychodziło... Gdzie zaczynała się ta typowa dla istot myślących, potrzeba stłamszenia i górowania nad kimś pod jakimkolwiek względem. 

Przeważnie wydawało mi się, że każdy w takim zachowaniu ma jakiś swój podły cel - władzę, paskudną zemstę za krzywdy, chciwość, pieniądze, czy uczucia. 

A jeszcze częściej wydawało mi się jednak, że po prostu bez tego zła byłoby nudno i życie okazałoby się bez jakiekolwiek smaku - przynajmniej dla większości. Jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało.

Jakby obecnie na to spojrzeć, gdyby nie wszystkie potknięcia, rany, łzy i ból, nie nauczyłabym się w Narnii jak dostrzegać, rozumieć i czuć. Gdyby nie takie i inne pojęcia, każdy człowiek miałby ten sam problem, bo po co jak życie byłoby suche?

A kwestia szczęścia? 

Tego tematu postanowiłam nawet nie ruszać w własnej głowie. Jedyne czego byłam pewna, to że nie da się go zdefiniować. Wiedziałam tylko, że to jeszcze bardziej względna i lotna sprawa.

Przypadek?Where stories live. Discover now