XXXVII. Kradzione skarby

2.4K 188 153
                                    

Zjechałam plecami w dół, zapadając się w elegancki fotel na jakim aktualnie siedziałam. Nawet kolejny raz wystrojona w czerwoną sukienkę i przygotowana niczym zwierz na wystawę psów, nie pasowałam do tego miejsca. Tutaj nawet nieumiejętny makijaż nic nie ratował.

Siedziałam w bogatym pomieszczeniu, gdzieś w najdalszym miejscu ogromnego mieszkania, w jakim znajdowałam się już kilka dni - tyle że aż zastał mnie sierpień.

Byłam tutaj, chociaż tak naprawdę to swoje dni spędzałam na błąkaniu się po ulicach Londynu i szukaniu tego po co tu przybyłam, oraz oczywiście także, na opiece nad babcią, której nie chciałam pozostawiać do całkowitego zajmowania się służbie krzątającej się po zajmowanym lokalu.

Musiałam przyznać, że życie cioci Elżbiety mnie zachwycało, a standard trochę pochłonął. Nic nie musiałam robić, wszystko podsuwane było mi pod nos i gdybym tylko tego oczekiwała, ktoś byłby nawet gotów mnie myć czy ubierać. Po prostu mogłam nawet nie potrzebować używać własnych rąk. W takim to właśnie miejscu rosła Luiza, stając się zapatrzoną w siebie dziewuchą.

Wcale mnie to nie dziwiło.

Sporo pytań stawiał jednak inny fakt.

Jak taka dostojna kobieta mogła być spokrewniona z moim dziadkiem? To ona osiągnęła sukces przez jakieś dobre małżeństwo, lub własne osiągnięcia w dalszym życiu? Czy dziadek zatracił majątek? Grzegorz mógłby kiedykolwiek mieć coś poza rozpadającym się mieszkaniem? Jak więc to stracił?

Wstyd było o takie rzeczy pytać, więc wolałam żyć w niewiedzy i tak zajmując swoje myśli innymi sprawami.

Jedną z nich było unikanie Luizy. Im mniej kontaktu z nią miałam, tym lepiej było dla nas obu i całego tego arystokratycznego domu, który czasem przyprawiał mnie o ból głowy.

Szczerze?

Nawet nieźle mi to wychodziło, a poza kilkoma niemiłymi konfrontacjami przy wspólnych posiłkach, nie wchodziłyśmy sobie w drogę. Ja miałam własne sprawy, pod postacią szukania przyjaciół i swojej wielkiej miłości, a ona ganiała na pocztę wysyłając listy do ponoć wspaniałego ukochanego, który na czas wakacji ją opuścił, a poza tym całe dnie zachwycała się samą sobą.  Oglądanie jej prezentującej się w coraz to nowszych i bardziej wymyślnych kreacjach, a przy tym wręcz rozpływającej się nad własnym pięknem, przyprawiało mnie o odruchy wymiotne. Tak samo zresztą jak ilość luster w tym domu. 

To było aż niezdrowe. Szczególnie dla mnie, mającej problem już z jednym.

W każdym razie, mieszkanie to było miejscem bezpiecznym i dość spokojny. Mogłam po prostu sobie funkcjonować w dobrym standardzie życia i poświęcać czas na skrupulatne obmyślanie sposobu na nawiązanie jakiegokolwiek połączenia z kimkolwiek o nazwisku Pevensie.

Z osób, w liczbie czterech.

Tak, wciąż czterech.

Po szoku jaki przeżyłam na cmentarzu, prawie wydłubując sobie oczy i wymiotując przez myśl o tym, że Piotr odszedł, a mnie przy nich nie było - zaczęłam bardziej kojarzyć fakty i łączyć wątki. Spróbowałam zanalizować to na spokojnie.

Grób wyglądał na stary. Nawet gdyby miał dwa lata, to wciąż wydawałoby się to niezgodne. W dodatku tuż obok pochowana była kobieta o tym samym nazwisku. Nic nie wskazywało aby ktokolwiek ruszał tego miejsca.

Pomyślałam, że mogłaby to być zwyczajna zgodność nazwisk i imion, albo ktoś z rodziny moich przyjaciół. 

Zebrałam się nawet w sobie, aby wracając do przechowującego moją torbę stróża, uprosić by otworzył jedną z ksiąg cmentarnych szukając jakiejkolwiek informacji na ten temat.

Przypadek?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz