XXVIII. Czerwona ziemia

3K 193 63
                                    

Ławka, wypisujące się pióro, któremu wiecznie brakowało atramentu, wredna nauczycielka i jeszcze okropniejsi uczniowie - że też takie rzeczy wydawały mi się do niedawna tragedią i dramatem, albo nawet prawdziwą męczarnią.

Później nadeszła wojna, niby tak bliska, a jednak jak teraz spostrzegłam tak daleka. Po pierwszych atakach bombowych na Londyn, jakimś cudem udało się mnie i mojej rodzinie z niego wydostać. Mieszkaliśmy przez pewien czas daleko na północy, w Szkocji u dalekich krewnych, a gdy wróciliśmy mimo strasznych czasów, zdawało się być lepiej. Byłam w stanie się uczyć, a raczej męczyć z matematyką, przy której codziennie powtarzałam sobie, że nie wytrzymam i nie dożyję jutra z nerwów i niepotrzebnej frustracji. Chyba chciałam za dobrze i celowałam w zbyt wysokie wyniki, chociaż nie potrafiłam...

A teraz?

Teraz naprawdę mogłam nie dożyć, jednak problemem nie była okropna dziedzina nauki, a kilkaset Telmarów szarpiących się wokół mnie. Kilka tysięcy nawet i jeszcze więcej trupów, które zmuszona byłam deptać, unikając fali obrzydzenia i wędrówki moich soków żołądkowych w górę.

Myślami uciekałam właśnie tam, do Londynu, zdając sobie sprawę jak w dziecinnym świecie tam żyłam i jak wiele udało mi się tu doświadczyć. Narnia wyciągnęła przede mnie obraz prawdziwego świata, życia, zła, bólu, strachu i smutku. Chociaż już wcześniej znałam te mazaje, chyba nigdy tak bezpośrednio nie byłam przyprawiona obrazem wojny - chociaż i z nim miałam trochę już wspólnego. Nigdy wcześniej jednak aż tak mnie nie ruszył, nie otworzył oczu na wiele oczywistych spraw.

Powtarzałam sobie, że jeśli kiedyś nudna lekcja zdawała mi się długa, to znaczyło że nigdy nie doświadczyłam czegoś tak strasznego. Sekundy trwały godziny, rozrywając wymęczone nerwy. Wszystko pulsowało, drżało prawdopodobnie ze strachu.

Spędziłam godziny na polu walki, chociaż gdzieś w podświadomości czułam, że starcie trwało kilka może w porywach kilkanaście minut. Bardzo bolesnych i energicznych, gdzie z tego świata odeszło kilkaset postaci. Jak to w ogóle możliwe? Czemu coś takiego miało miejsce?

Unik.

Otępiała od zamyślenia, znów ledwo co zdołałam się usunąć rozpędzonemu mężczyźnie. Kolejny raz też zbierając w sobie mnóstwo siły, momentalnie oddałam mu ten cios w nogę, która złamała się jak patyk z paskudnym trzaskiem i bólem, który aż mnie uderzył. Dreszcz przeszył całe moje ciało, zaczynając od góry kręgosłupa.

Jak to zrobiłam? Czemu? Sama nie wiedziałam. Wystarczyło dobre ostrze i wyborne miejsce - nie siła, bo tej z każdym krokiem zaczynało mi brakować. Nie dawałam rady i to chyba pod każdym możliwym względem.

Mężczyzna zgiął się, a ja znów nieco tępo zamachnęłam. Ruch ten jednak wystarczył, a jego konsekwencji nie zamierzałam opisywać - wspomnieć dla pełnego zrozumienia, trzeba było tylko, że kałuża krwi w której deptałam powiększyła się.

Nie wiedziałam jak można to określić, jednak czułam przeogromną potrzebę, stanięcia w miejscu - przyjrzenia się tej masakrze gdzieś z boku i zrozumienia, czemu właściwie to robimy. Komu takie okropieństwo jest potrzebne, przecież wszyscy tu potrafili myśleć i czuć, nie łatwiej było się dogadać?

Najwyraźniej nie, lepiej było zachowywać się nie jak zwierzęta, a raczej już prawdziwe potwory i mordować siebie wzajemnie. 

Absurd tego i wydawało mi się, że każdego innego świata, gdzie wszyscy myśleli tylko o sobie, gdzie nic nie mogło być wspólne, łatwe, zawarte w porozumieniu...

Po co w ogóle ta złość i nienawiść? Komu i czemu to pomagało, czy na czym właściwie miało to polegać? Czemu sami to sobie robiliśmy?

Bardzo idealny moment na rozmyślania na temat prowadzonej przez władców polityki, jednak nie mogłam poradzić nic na to, że dopiero teraz dotarł do mnie zupełny bezsens tej sytuacji. Mogliśmy przecież przed bitwą podzielić ziemię i rozejść się w swoje strony.

Przypadek?Where stories live. Discover now