LXXIX. Pechowa zdobycz

408 19 16
                                    

Z wielu naprawdę pokręconych i trudnych momentów w moim życiu, nigdy wcześniej nie czułam się aż tak bezradna jak w tym momencie - a stwierdzałam to już chyba kolejny raz, w miarę swoich przygód utwierdzając się w przeświadczeniu, że zawsze mogło być gorzej - to chyba jedyne co w moim istnieniu było pewnego.

Jakiś rok temu myślałam sobie, że przeprawa przez ocean, w kompletnej ciszy, na zmianę z huraganami, w niechęci i złości do towarzyszy, w żalu względem samej siebie i wszystkich wokół, z niedopowiedzeniami, z niekonkretnymi emocjami, w głodzie i z perspektywą rychłej śmierci to najgorsza i najdłuższa podróż jakiej mogłam doświadczyć.

Myliłam się. Naprawdę srogo.

Zgubiłam się już w liczeniu dni, co do tego ile czasu spędziliśmy przedzierając się przez śnieg i upewniłam się w tym, że mój pośpiech względem wyprawy i ratowania Rilliana,  prowadził jedynie do przyśpieszenia naszej misji samobójczej, bo odnosiłam wrażenie że nigdzie dalej to nie prowadziło. Czułam się jakbym ciągła swoich kompanów na własny pogrzeb, choć zażarcie próbowałam się bronić przed tym przeświadczeniem i nie poddawać obawom. Ten lęk nikomu nie był tu obecnie potrzebny.

Palce zamarzły mi już prawdopodobnie do stanu prehistorycznych skamielin z czasów epoki lodowcowej - nie pamiętałam dokładnie kiedy z jakimś większym wyczuciem je zginałam. Kończyny natomiast już dawno przybrały nie najodpowiedniejsze barwy, przy czym ciągle czułam ścisk w płucach jakby i tam coś mi zamarzło. Żołądek natomiast zawiązał się na supeł mimo że jeszcze niekiedy udawało się tam wepchnąć nawet względnie ciepły posiłek.

W tym wszystkim nie było jakiejkolwiek nadziei że gdziekolwiek to zmierzało.

Rozglądając się wokół, widząc monstrualnych rozmiarów góry, odnosiłam wrażenie że każdego dnia poruszaliśmy się zaledwie o parę jardów - choć jednocześnie tłumaczyłam sobie że problem może nie leżeć w nas, a raczej w kolosalnych rozmiarach obiektów, które naiwnie zdecydowaliśmy się obejść... Może należało jednak szukać jakiejś innej drogi, czy dalszego transportu powietrznego?

W tej chwili na gdybanie było już trochę za późno... Na szukanie pomocy też.

W całkowitym zmęczeniu spowodowanym wielogodzinnymi marszami przez ogromne kopce śniegu, nie wiadomo kiedy gorszą opcją stał się powrót, który także wydawał się być już niemożliwy do wykonania. Żadna z opcji nie malowała się za dobrze i każda sprowadzała się do śmierci w męczarniach, bo gdy czasem spoglądałam choćby na Julię, odnajdywałam tylko niezbyt umiejętnie ukrywane udręczenie i niechęć, a może nawet nienawiść do losu jaki nam przypadł.

I czemu było się dziwić, skoro Narnia dla nas wcale nie była pięknymi pałacami, szczęśliwymi poddanymi i wspaniałymi widokami...

Przynajmniej dla nas, dla szarych ludzi, córek Ewy i synów Adama, którzy zawsze musieli wygrzebywać sytuację z najgorszego bagna... Albo umierać - do drugiej ewentualności bardzo zmierzaliśmy.

Niewątpliwie wspólnie traciliśmy w tym sens i żałowaliśmy podjęcia się ryzyka. Może należało czekać na katastrofę, która niewątpliwie nadciągała do Narnii? Może wtedy musielibyśmy się z nią mierzyć, a nie próbować likwidować w zarodku, poświęcając przy tym siebie kompletnie?

Najsmutniejsza w tym wszystkim była przeważająca cisza, związana chyba z tym że i mówienie na pewnym etapie stało się trudne, bolesne i zbytnio męczące, zwłaszcza jak z każdym uchyleniem niezasłoniętych niczym ust, momentalnie do gardła dostawało się przeraźliwie zimne powietrze i wręcz kule śnieżne... Jedynie wieczorami, gdy decydowaliśmy się na coś w rodzaju obozowisk, rozmowy jakoś bardziej się kleiły i były obecnie jedynym aspektem życia, dla którego warto było dążyć przed siebie przez kolejne dramatyczne mile.

Przypadek?Where stories live. Discover now