LXXXVIII. Bezwzględny triumf

312 18 31
                                    

Zimno.

Straszliwy chłód, ogarniający wszystko, w dodatku na tyle we mnie zalęgły, że miałam wrażenie iż nigdy już nie zdołam rozgrzać sobie dłoni, polików czy co najgorsze utrapionego serca.

A to ostatnie w tym momencie było wystawiane na próbę - okropną, ponadludzką i to ze względu na to iż mój plan wcale nie był tak idealny jak mi się zdawało. Miał jeden poważny mankament. Miłość. Taką, której z własnej decyzji wyzbyć się nie potrafiłam.

I tak piekielną, że prowadziła to strasznych głupstw dosłownie każdą ze stron.

Mróz.

Drżenie rąk. Słowa urywane przez łzy, przez drżenie, przez jęk i dogorywanie.

Błyszczące coś. Niewątpliwie przy tym ostre i wyglądające jak rozwiązanie wszystkich problemów.

Przyjaciel czy wróg? Zagrożenie czy ratunek? Pozory czy prawda?

Może to był moment aby przestać? Może to zabrnęło za daleko, może dało się to jeszcze odwrócić, przestać brnąć w kłamstwo, w obłudę i w wersję, której nienawidziłam?

I której nijak nie potrafiłam utrzymać, gdy tu teraz patrzyły na mnie te piekielne niebieskie oczy, niezdolne do uwierzenia w jakikolwiek blef.

To nie jesteś ty. To nie jest Wiktoria, którą kocham...

Chciałam zarzucić kłamstwo, wykrzyczeć to... Ale kto kłamał? Ja czy on?

Wahałam się. Serce mi waliło chyba szybciej niż kiedykolwiek. Póki byliśmy sami, była nadzieja na odwrócenie tego, powstrzymanie najgorszych skutków - ale czy on mógł to zrozumieć?

Znowu błysk broni, którą dzierżyłam. Złośliwy głosik w głowie, aby to zakończyć. Aby wygrać, aby postawić swoje cele wyżej niż drugiego człowieka, nawet i jego. Ale jakie cele? Prawdziwe czy udawane?

Czy te dawne obecnie przyjęły inną formę?

Czy on nie mógł zrozumieć?

Kolejne słowa. Prośby, błagania, a przy tym kroki. Liczne, aż zbyt, do tego stopnia że nie miałam gdzie uciekać, gdzie się schować, jak wybronić przed tą jedną osobą, która mogła zedrzeć tę starannie przytwierdzoną maskę.

Mróz.

Otwierające się drzwi.

Śmiech. Złowieszczy, zwycięski, pewien siebie, niosący także i sugestie, oczekiwania, oczywisty i logiczny wyrok śmierci. Konkretny, gdy ja wcale tej pewności nie miałam, spoglądając to na trzymany przedmiot, a to na najpiękniejsze oczy jakie znałam.

Potrafiłam?

Nie było czasu na zastanowienie, na wątpliwości, na uwagi, na zmianę. Polała się krew. Padł jęk. Płacz, Gorąco przebijające zimno, sam ból, psychiczny, fizyczny, ale i satysfakcja. Triumf?

Ale to przecież była śmierć uśmiechająca się do nas wszystkich kolejno i to tylko dlatego, że próbowałam kogoś przed nią uchronić.

Zasrany paradoks.

Ciepła krew na rękach, za dużo, mimo starań albo właśnie przez nie?

Paraliż z lęku, ze względu na świadomość tego co się stało.

Chłód przebijany przez ciepło, przez gorąco, płomień.

Pożar, a za nim ludzkie pochodnie. Też moja wina.

Przypadek?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz