CXIII. Siostrzana niezgoda

128 18 5
                                    

— Miejsce bez życia. Otchłań, pustka, bezmiar czasu i ciemności. — dodała ta starsza kobieta, ale dopiero po chwili i z większym trudem. Przynajmniej dwukrotnie się zawahała, czy mimowolnie zająkała. Zaprzeczyła przy tym wyraźnym ruchem głowy i zamrugała intensywnie jakby coś wpadło jej pod powiekę, i próbowało doprowadzić do płaczu. Nie wykazała jednak takiej potrzeby, na twarzy wciąż wydając się być gdzieś tam daleko i to zdecydowanie bardziej aniżeli tutaj.

Jednakże po tym gdy wypowiedziała dzisiaj swoje chyba dopiero drugie zdanie i to tym razem bez użycia imienia jej towarzysza, to nikt nie zamierzał jej tu tego utrudniać. Wspólnie czekaliśmy na dalszą część, czując uzasadniony respekt wobec jej stanu i tej niespodziewanej sytuacji. Milczeliśmy w nadziei, że ten przebłysk jasności rozwinie się bardziej, że Poli uda się zostać tutaj choć na chwilę i opowiedzieć swoją historię. Zasługiwała na to, a ja siedząc naprzeciw, bardzo ją w tym wspierałam, zresztą jak mężczyzna, który z wrażenia odstawił swoją herbatę i znów powrócił do dotykania jej dłoni, okazując swoją istotną obecność.

W zestawieniu z naszyjnikiem, wierzyłam że to wystarczy - że jakoś pokrętnie i z niewiadomych przyczyn, ale w ten właśnie sposób odnajdziemy w tym chodzącym trupie pełnię kobiety, którą tak gorąco kochałam. Oczekiwałam, że do takiego wielkiego finału to wszystko zmierzał, szczególnie gdy lody próbowało rozpuścić ciepłe spojrzenie staruszka.

— Miejsce, w którym się wtedy znaleźliśmy było czymś w rodzaju zrujnowanego, kamiennego miasta. Wyglądało prawie jak centrum Londynu, pełne wysokich kamieniczek, posągów, chodniczków, śmietniczków, schodków i wielu innych elementów architektury, jak i ozdobników, z tymże nie dało się tu dostrzec nawet chwastka wyrastającego z przerw w kostce, choć ta była akurat wyraźnie popękana w każdym punkcie. Zresztą jak cały zgromadzony tam kamień, którym wybrukowany był tamten świat. Cała ta cywilizacja zdawała się sypać albo jak stwierdziłem wcześniej, już dawno obumrzeć, tak skrajnie że zabrano ze sobą i roślinność. Nie było tam nikogo, nawet wiatr nie świszczał przedzierając się przez liczne, ciemne okna w których tylko podejrzewałam, że były kiedyś szyby... — przyznał niestety tylko Digory, jednak dużo wolniej i bardziej starając się dobierać słowa, gdy dosłownie nie przerywał obserwowania swojej towarzyszki, która tymczasem upodobanie znalazła sobie w jednym konkretnym punkcie dywanu i nie spuszczała go z oka. — Świat, w którym się znaleźliśmy okazał się paskudny, drażniło nas to czerwone światło, które dopadało nie wiadomo skąd, a zamiast sennej atmosfery, czułem się postawiony na baczność, z przeświadczeniem że z każdego zaciemnienia ktoś nas obserwuje i być może planuje nam zrobić krzywdę. Mimo to dalej podsycałem w sobie dziecięcą ciekawość i tłumaczyłem Poli, że musimy iść dalej, zobaczyć co kryły przed nami te ruiny. Byłem zdecydowanie zbyt ambitnym i nierozważnym świata chłopaczkiem i nie myślałem ani trochę o konsekwencjach... — przyznał ostrożnie i przez moje pełne skupienie, wyłapałam jak kilkukrotnie mocniej ścisnął dłoń pani Ricards jakby faktycznie próbował ją ocucić.

— Nie tylko wtedy... — padło w odpowiedzi, a siwowłosa, przekręciła głowę aby wreszcie na niego spojrzeć. Wyłapałam jak lekko uniosła kąciki ust, przypominając kobietę, która przemówiła do mnie miesiąc temu i dała mi tym samym mnóstwo nadziei.

Jej rozmówca w odpowiedzi przytaknął i dając jej kilka sekund na kontynuowanie, choć nie odnajdując w niej wyraźnej inicjatywy ku temu, ostatecznie sam podjął się dalszej opowieści, widząc że obecnie sprawdzało się to najlepiej. Przypominanie jej tego szczególnego momentu jakoś tak wyraźnie do niej trafiało. Cóż więc miał zrobić, jak nie zawzięcie kontynuować?

— Wciąż trzymając dłoń Poli i czując się w ten sposób dużo bezpieczniej, pociągnąłem ją w stronę jednego z wielkich łuków, który wyglądał trochę jak wejście do tego co niegdyś było budynkiem. O dziwo, w środku było mniej ciemno niż na zewnątrz, choć wciąż nie potrafiliśmy wydedukować skąd ten blask do nas docierał. Tak jakby rozlegał się punktowo na poszczególnych elementach opływającego w czerwień kamienia... Z małymi trudnościami w postaci protestów mojej drogiej towarzyszki, wstąpiliśmy do środka, znajdując się w gigantycznej choć dość pustej sali. Niewiele myślałem prowadząc nas w to coraz głębiej, wmawiając sobie że w razie czego mieliśmy w kieszonkach pierścienie, a wedle założeń te mogły nas w każdej chwili przenieść do Lasu Międzyświatowego. Dość naiwne i odważne założenie, jak na całkowicie nową sytuację z jaką się mierzyliśmy. Brnęliśmy dalej, między kolumnami, przez następne korytarze, pod łukami i obok ścian, gdzie wszystkie zdawały się trzymać na słowo honoru i nie mieć nic wspólnego z jakimikolwiek pracami konserwatorskimi przez setki, jak nie całe tysiące lat... Przemierzaliśmy dziesiątki pokoi, wdrapywaliśmy na niejedne ogromne schody, mijaliśmy piękne choć kompletnie osuszone fontanny, wychodząc już z założenia, że budowla nie miała końca, że ona stanowiła cały ten dziwny pusty świat... Choć w głowach rodziła nam się wyraźna wątpliwość, czy aby na pewno zawsze takim był. Czy niegdyś w tych wielkich przestrzeniach nie zamieszkiwały całe setki osób, które spotkała jakaś katastrofa i zaledwie tyle po nich pozostało... Pustka, w której nie dało się dostrzec nawet pajęczyn i tkwiących na nich pajączków. Tak jakby wszystko wyparowało, trochę jak w tym niesamowitym lesie, choć zdecydowanie z innymi odczuciami. Grozą zasiewającą się w sercu. — sprecyzował dalej sprawiając, że słuchając tej relacji miałam na całym ciele gęsią skórkę i czułam się jakoś niekomfortowo, zwłaszcza że prawdopodobnie jako jedyna z obecnego tu młodszego pokolenia wcześniej bezpośrednio słyszałam o opisywanym miejscu, a teraz sporo mi się przez to łączyło.

Przypadek?Où les histoires vivent. Découvrez maintenant