CXXIX. Niezbędny element

67 12 12
                                    

Pomysł był absurdalny, wykonanie wręcz amatorskie, skutki prawie tragiczne, ale tak właściwie, czego można było oczekiwać?

— Teraz sobie zdałam sprawę, że jesteś po prostu stuknięta, gdy stawiasz choćby stopę w tym świecie. Co ty sobie myślałaś? — usłyszałam po raz już chyba setny, bo dziewczyna definitywnie nie przebierała w słowach i zupełnie się nie hamowała, gdy Edmund próbował ulżyć jej w bólu i wyciągnąć jeden z setek powodów jej stęków. Nie zaczynało się optymistycznie, szczególnie gdy patrzyłam także na swoje uszkodzenia. Brakowało nam aż materiału do obwiązywania drobnych ran, a także wody do przemywania ich.

— Zamknij się już... — wycedziłam przez zaciśnięte zęby, w tym momencie wyrywając z okolic swojego łokcia kolejny wręcz cały patyk naszpikowany licznymi małymi igiełkami. Nie wiedziałam co to za roślina, ale nienawidziłam jej w tym momencie ponad wszystko, mając wrażenie że zaraz przede wszystkim frustracja i nerwy mnie tu rozniosą. Nie wierzyłam, że sama dałam się wkręcić w ten koszmar i powoli uznałam, że z dwojga złego może lepiej byłoby siedzieć do końca wieczności w Międzylesiu, no jeśli wedle optymistycznych założeń potrzeby fizjologiczne nie byłyby tam na tyle odczuwalne. — Cicho! — podniosłam głos, gdy ta kolejny raz ciężko sapnęła, zdecydowanie bardziej okazując swoje niezadowolenie niż powinna mieć ku temu prawo.

Spojrzałam na nią, aby wyłapać jak obecnie prezentowała się sytuacja, po tym jak sama znacznie ją utrudniłam. Pochylała się nad Edmundem, dając mu ściskać jedno swoje ramię i ciągle przeklinała pod nosem, coraz wyższe fragmenty dłoni mając upaprane w krwi. Jego krwi.

Jak można było się domyślić, gryfy wcale nie były tak wspaniałym pomysłem. Faktycznie, udało nam się złapać dwa, choć jednego tylko cudem. Stępaliśmy je, obwiązaliśmy prawie  jak konie, a po tym wepchnęliśmy się na ich ciała. Ja z Luizą, gdyż nasza wspólna waga niewiele przewyższała tą Edmunda, a chcieliśmy to jakoś sensownie rozdzielić, aby nie przeciążyć zwierząt... No i oczywiście nie puściłabym ich razem, ani jej samej tym bardziej.

Zmuszenie stworów do lotu opierało się na bezsensownych próbach, nigdy nie pilotowałam takiej bestii, a dogadania się z nimi też nie należało do łatwych. Suchary nie zachęcały ich do współpracy i chyba tylko cudem faktycznie wzbiliśmy się w powietrze, gdzie nagle sytuacja okazała się być prosta i przyjemna.

Zdawało nam się wtedy, że już wszystko pójdzie łatwiej, ze cel mamy na wyciągnięcie ręki, że lada moment będziemy na Ker-Paravel, którego niewyraźne rysy dało się ewidentnie dostrzec w oddali. W górze w dodatku zdołałam sobie cho trochę przypomnieć, a raczej na nowo uświadomić - jak piękny był świat, za który tyle razy walczyłam. Naiwnie, ale czułam się jak ta mała dziewczynka, która przysięgała wierność temu miejscu i miłość kompletnie bezwarunkową, aby potem tak wiele razy dotrzymać tej deklaracji.

W końcu oczywiste, że mimo wszelkich złości i obaw, w całym tym niesamowitym rozdwojeniu to wciąż we mnie żyło i nie potrafiłam temu zaprzeczać. Z jakiegoś powodu w końcu jeszcze tutaj byłam, mając w kieszeni pierścienie, choć zdawałoby się że inne sprawy mi to warunkowały bardziej.

Niemniej jednak, podziwiałam z zachwytem okolice nad którymi lecieliśmy, opowiadając Luizie o poszczególnych miejscach. Znała je z opisów, których przez ostatnie lata wysłuchała, ale tutaj wrażenie było zdecydowanie intensywniejsze. Szczególnie, gdy wszystkie te miejsca, po naszych ogromnych staraniach wydawały się opływać w szczęściu i spokoju. Wiosek, osad i domów było coraz więcej, państwo się rozwijało, wszystko zapowiadało się dobrze i naprawdę zaczęłam łudzić się, że cel w jakim zmierzaliśmy na wschód, uda się bez większych problemów zrealizować i z odpowiednim oddziałem wyruszyć w kierunku, którego do państwa napływali Kalormeńczycy.

Przypadek?Where stories live. Discover now