-1-

43.7K 1.1K 477
                                    

— Jo, jedź szybciej — mruknęłam niewyraźnie, niezadowolona z prowadzenia auta przez moją przyjaciółkę.

Dziewczyna posłała mi chłodne spojrzenie, uruchomiając w między czasie wycieraczkę. Ciężkie krople deszczu rytmicznie uderzały o szyby samochodu, powodując, że nie mogłam zebrać myśli. Lało jak z cebra, a czekało jeszcze pięć godzin drogi, zanim miałyśmy dotrzeć do Miasta Aniołów.

— To nie ty masz prawko, tylko ja — oznajmiła z zadowoleniem, ściszając radio czerwonego Chevroleta.

— Nie potrafię tak umiejętnie jak ty poderwać obleśnego instruktora — powiedziałam z niesmakiem, podciągając sobie bawełnianą bluzę pod sam nos.

— Idź spać, marudo — zaśmiała się pobłażliwie i w końcu, po całym dniu znęcania się nade mną, przełączyła tę grającą, cholernie nudną stację radiową. Z niedowierzaniem westchnęłam, kiedy zorientowałam się, że na nowo wyszukanych falach, leciała piosenka jej ukochanej wokalistki. 

— Ani się waż. — Ściszyłam radio, zanim blondynka zdążyła otworzyć usta, by zafałszować kilka wersów chwytliwego refrenu. — Oszczędź Hoodiemu wizyty u weterynarza. — Spojrzałam przez ramię na przypatrującemu mi się przenikliwie psa. — Ma bardzo wrażliwe bębenki w uszach. — Oparłam głowę o szybę, po której spływały mnożące się, co chwila, krople deszczu. — I powiedz, gdy już dotrzemy... — Westchnęłam, wtuliwszy się w materiał bawełnianej bluzy. - Jeżeli dotrzemy.


***


Nie wiedziałam, w jaki sposób panna Carter w ogóle nie była zmęczona po prawie dobowej jeździe, ale nie minęło długo, kiedy szturchnęła mnie w ramię, sygnalizując osiągnięcie wyznaczonego uprzednio celu. Nasz jednorodzinny domek na przedmieściach Los Angeles, który kupiłyśmy za pieniądze uzbierane przez kilka lat w pracy dorywczej nie wyglądał jakoś szczególnie.

Był biały i miał czarny dach, a przed werandą zauważyłam stare i zaniedbane, choć stale mające niezaprzeczalny urok, krzewy. Wychodząc z auta przyjaciółki, uderzyłam czubkiem palców u stopy o kamień, którego w ciemności nie zauważyłam, klnąc przy tym głośno. Jo pokiwała z rezygnacją głową, rzucając mi klucze do domu, których zdezorientowana nie złapałam.
Blondynka, uderzając się otwartą dłonią w czoło, wypuściła Hoodiego i zajęła się wyciąganiem walizek z bagażnika. Ja, w tym czasie, po omacku znalazłam zagubiony przedmiot i z radością dopadłam drzwi.

—Patrz, Jo! Udało mi się je otworzyć —oznajmiłam z zadowoleniem, stając w progu naszego nowego domu. Pies wpadł do środka, jako pierwszy, szukając sobie miejsca, w którym mógł spokojnie kontynuować monotonnie praktykowane lenistwo.

—Oczekujesz za to jakiegoś wyróżnienia? —zapytała sarkastycznym tonem głosu, przekazując mi do rąk moje walizki, które przytargałam w głąb korytarza. Pomogłam jej, z resztą, ciężkich bagaży i zdjęłam swoje ulubione, białe buty, niedbale nimi rzucając. Widząc krytyczne spojrzenie przyjaciółki, grzecznie je poprawiłam. —Słuchaj, Rach. Od teraz nikt za nas nie posprząta. Musimy się ogarnąć i zacząć zachowywać odpowiedzialnie — orzekła, wyglądając po raz kolejny na zewnątrz, aby sprawdzić, czy na pewno zamknęła swój samochód.

Wywróciłam tylko oczami i pobiegłam do kuchni, wskakując na barek.

Z całą pewnością, Jo i słowo "odpowiedzialna" będą ze sobą sztywno związane, kiedy pozna jakiegoś przystojniaka. Tak, na pewno.

Pomieszczenie, nazywane pospolicie kuchnią, było całkiem duże i do połowy pokryte marmurowymi kafelkami w odcieniu zgniłej zieleni. Reszta ścian miała orzeźwiający, mocno limonkowy kolor. Czarne szafki, lodówka, mikrofala i zmywarka stały na swoich miejscach, podobnie jak szklany stolik z równie ciemnymi, co meble, krzesłami. W rogu zauważyłam radio i telefon domowy, z boku wysepkę kuchenną i kuchenkę. Wszystko to stanowiło ładną całość, ale półki były puste, podobnie jak rozmrożona, widać od dawna, lodówka.

Game with badboys ✔️Where stories live. Discover now