XLIV

571 33 1
                                    


Wyszłam na ścieżkę, która poprowadziła mnie na ulicę głowną i chodnik. Nie zwlekając ani chwili dłużej zatrzymałam taksówkę.

Dopiero teraz zauważyłam, że jestem kompletnie mokra od obfitego deszczu na zewnątrz.

- Co panna robi w taką pogodę na dworzu i to bez parasolki? - zaśmiał się do mnie miły facet z dużym wąsem, a ja poprawiłam torbę na tyle delikatnie, aby noże stykając się o siebie, nie zaskrzypiały.

- Byłam na spacerze, ale wtedy zaczął padać deszcz i nie mogłam nigdzie znaleźć podwózki. Spadł mi pan z nieba. - odwzajemniłam uśmiech.

- Ależ taka moja robota. - kiwnął głową, jadąc w odpowiednią dzielnicę.
- Tak.. - zamyśliłam się. - Jeśli będę mieć córkę nazwę ją Boo Bearly. - orzekłam, na myśl o niedźwiedziu, któremu Simona rozłoży się na związki organiczne w żołądku.

- Nietypowe. Jest panienka w ciąży? - zauważył.
- Chyba tak. Zajadę po mamę i pojedziemy to sprawdzić. - kiwnęłam głową. - Takie mam przeczucie.
- Przeczucie nigdy nie zawodzi, tak przynajmniej słyszałem. - zaczął się śmiać. - Ale Boo Bearly to oryginalna i zwariowana nazwa.
- Taka pewnie będzie z niej dziewczynka. - potwierdziłam. - Zainspirowałam się tym widząc maleńkie śpioszki. Na pewno je zakupię, jeszcze zanim się urodzi! To tak dla pewności, że mi ich nie odbiorą.

Mężczyzna uśmiechnął się lekko.

- Ja gdybym nie był starym kawalerem nazwałbym córkę Marie Madeleine. Kojarzy mi się z nazwą statku, na którymś kiedyś pracowałem. - orzekł.
- To imię byłoby odpowiednie dla dobrej duszyczki. - potwierdziłam, kiedy to zajechał przed moją willę. - Dziękuję. - rzuciłam mu kilkanaście dolarów i nie czekając na resztę pobiegłam do domu.

- IVY! - naprzeciw wybiegł mi Shannon i Percy. - Powiedz, że to nieprawda!
- To, o dziewczynach? - szepnęłam i kiwnęłam lekko głową, starając się ich wyminąć, aby przejść do kuchni.
- Lynn, gdzieś się podziała, do jasnej cholery! - krzyknęła mama, schodząc z góry.
- W końcu raczyłaś wrócić! A odebrać telefonu to nie łaska?! - zaczął mój ojciec, siedzący w pomieszczeniu, do którego przeszłam.
- Wiesz jak się martwiliśmy, Ivy?! Jeszcze tego brakowało by tobie się coś stało! - orzekła Cloud, stając nade mną obok mamy.
- Nie powinnaś się jeszcze wysilać dopiero co wyszłaś ze szpitala, już przegapiłaś drugą dawkę leków, które powinnaś otrzymać! - wtrąciła się ciotka Jo, machając nade mną białym pudełkiem od leków.
- Ivy, babcia i dziadek dzwonili, pytają kiedy ich ponownie odwiedzisz tak jak obiecałaś! - krzyknął gdzieś z głębi salonu wujek Shiley.
- Nareszcie jesteś! - przez wszystkich przebiła się Shmi i ujęła mnie radosnym spojrzeniem, pełnym ulgi i otrzymanego spokoju.
- Która zostawiła nagrzane żelaznko na ubraniach!? - usłyszałam zdenerwowany głos ciotki Delancey. A potem płacz małej Lexie i krzyki niezadowolenia Nolee.

- Do kurwy, starałem się zlokalizować De Poole'a, a tu kurwa wyłączyli prąd! - wrzasnął z drugiego końca domu Eddie.

Na zewnątrz zaczęła szaleć burza. Wicher uderzał gałęziami o szyby.

A ja sałam przy tej lodówce stając się wszystko ogarnąć.

Nie wyszło.

Zrezygnowana wzięłam ze sobą całe opakowanie mleka, a z tym trzy pączki w lukrze i patrząc na nich otępiale, zaczęłam się tyłem wycofywać. Nagle wszyscy umilkli z uwagą mi się przyglądając.

Nadepnęłam niechący służącą i nawet nie przepraszając jej za to, pomaszerowałam, wciąż tyłem do schodów, na górę. Nie wiedziałam, że spotka mnie tu aż takie poruszenie. Jeszcze brakuje tylko Carlosa.

Game with badboys ✔️Where stories live. Discover now