XVIII

685 41 0
                                    

Nasz dom był niewielki, ale wyglądał bardzo potulnie. Ściany w kuchni miał kremowy kolor, łazienka była niebieska, salon zielony, a dwa osobiste pokoje, pomalowane odpowiednio fioletową i pomarańczową farbą. Meble były szklane lub drewniane, zależy do czego przeznaczone, prawda? W salonie leżał wielki, czarny i miękki dywan, a na nim znajdowała się kanapa, na którą od razu ciężko padłam.
- Jutro rano musimy zrobić sobie drobne zakupy. - oznajmił zadowolony CoCo. - Poszukam jakiejś pracy dorywczej, żebyś mogła wydawać domową forsę na kolejne ciuchy. - zaśmiał się.
- Jesteś większym zakupoholikiem, niż ja, bracie. - zauważyłam, po czym wymusiłam na sobie uśmiech i pomaszerowałam do fioletowego pokoju. Zostawiłam tam walizkę i udałam się, aby odrobinę napić. - Wiesz, naprzeciwko jest jakiś sklep. - wyjrzałam za okno.
- Poważnie? - ucieszył się. - To idę po ekspresowe zupki. Jestem głodny.
- Ile można żreć? - zapytałam, ale jego już nie było. Zniknął w przeciągu sekundy, byle odnaleźć nowe źródło pożywienia. Zaśmiałam się z niego i poszłam pod prysznic. Było tak dobrze znów czuć się czystą i świężą, jakby nowonarodzoną. W końcu niełatwo będzie mi przyzwyczaić się od braku towarzystwa moich dawnych przyjaciół. Usiadłam na niskim, drewnianym łóżku z grubą warstwą materacu i okryłam nogi purpurową kołdrą. Podłożyłam sobie poduszkę pod plecy, opierając się o ścianę i złapałam za kopertę. Jednym ruchem otworzyłam ją i już na początku zobaczyłam wielki nagłówek: akt zawarcia małżeństwa. Moje oczy rozszerzyły się, gdy zaraz pod tym zauważyłam nazwisko mojej matki. A więc to prawda. Ona była już mężatką! Przysunęłam nos do białego papieru i zagłębiłam się w każdym wydrukowanym słowie. Data zawarcia ślubu wskazywała na to, że odbył się on w sierpniu osiemnaście lat temu, dokładnie tutaj, w Los Angeles. Wzięłam głęboki wdech. Tak bardzo bałam się, że ten ślub to prawda. Tak bardzo bałam się, że był osiemnaście lat temu, a jednoczeście chciałam to wiedzieć. Zobaczyłam jej imię i nazwisko. Rachel Carter z domu Cooper. Przymknęłam oczy. Wiedziałam już, że to nie z Josh'em miała wtedy ślub. Tym kimś był on. Ten Carter. Carter. Carter, czyli ukrywany brat ciotki Jo. Czułam to od dawna, nie mogło być przecież inaczej. Spojrzałam niżej. Serce na chwilę zatrzymało się, gdy widziałam nazwę jej męża. Charlie Carter. Drużba: Shiley Cooper, Amy Jo Carter. Podpisy wszystkich uczestników, w tym ich, dziadków, a nawet wujka Shawn'a. Ale wszyscy mnie okłamywali. Nikt mi nie powiedział o tym ślubie. Bo wiedzieli, że w takim razie.. Carter jest.. moim ojcem.



Odrzuciłam od siebie papiery i zaczęłam chodzić nerwowo po pokoju. Nie kontrolowałam już łez. Wiedziałam, że to prawda. Czułam, że to prawda. Nigdy nie potrafiłam porozumieć się z Josh'em, bo to nie on jest moim ojcem. Gdy brał ślub z mamą, ja już byłam na tym świecie. Byłam, a on nie potrafił się z tym pogodzić, dlatego od zawsze faworyzował swoją prawdziwą córkę, moją przyrodnią siostrę Gwen. Uklękłam na podłodze i złapałam się za głowę. Tego było za wiele. Jak mogli mi nie powiedzieć, że mam innego ojca. Wszyscy wiedzieli, że czuję się inna, ale nie pisnęli słówkiem. Co za podłość życia, jeśli nie możesz dowiedzieć się prawdy o sobie. Jak można tak się zachować?!

Pozwoliłam łzom lecieć. Muszę się uspokoić, choć nerwy na to nie pozwalają. Co z nim, co z moim tatą, skoro mama zaraz półtora roku później wzięła ślub z innym?! Złapałam jeszcze raz za dokumenty, a zza źle przypiętej spineski wypadło duże, kolorowe zdjęcie, dokumentacja aktu małżeństwa. Zakryłam twarz, aby nie krzyczeć. Już go widziałam. Zawsze był z mamą, zawsze. Chłopak, którego uważałam za anioła przez białe włosy był moim prawdziwym ojcem.
Ale łącząc ze sobą fakty.. Był też szefem gangu. Najpotężniejszego gangu.


Zaczęłam się psychopatycznie śmiać. Już wiedziałam, czemu mam talent do zabijania. Po nim. Całą umiejętność jaką miał przekazał mi. I przekazał też jasną cerę, niebieskie jak ocean oczy. Te pieprzone oczy, które codziennie widzę w lustrze. Złapałam za kosmetyczkę i wyjęłam z niej niewielkie zwierciadełko, w którym obejrzałam tęczówki. Były identycznie. Krzyknęłam na własne odbicie, zła na siebie, że przez tyle lat się nie domyśliłam. Rzuciłam lusterkiem o ścianę, tak, że rozprysnęło się na kilkatysięcy kawałeczków. CoCo, wróć i trzym mnie, zanim oszaleję.






Game with badboys ✔️Where stories live. Discover now