-14-

16.5K 712 47
                                    

Wpatrywałam się uporczywie w zestaw żyletek, które zostawiłam kiedyś "na wszelki wypadek" i nie umiałam zdecydować się, którą wybrać, by najszybciej załagodzić swój ból. W mojej głowie panował totalny chaos, przez co chciałam pozbawić się życia albo przynajmniej uszkodzić ciało. Pragnęłam, by mi ulżyło, choć swoją drogą zastanawiałam się, w czym właściwie miało mi to pomóc. Dwie przeciwstawne strony, kłócące się o moje dalsze czyny, do których miało dojść. Coś kazało mi się powstrzymać. 

Dusza Shiley'a?
Nie, wróć.
Shiley żył i to była chyba najważniejsza rzecz, z jaką nie umiałam sobie poradzić. 

On po prostu odszedł i zostawił mnie z myślą, że straciłam go na zawsze. Chciałam cieszyć się, że go odzyskałam, ale czułam żałość na myśl o pogrążonych w żałobie i depresji dwóch latach. 

W świetle zachodzącego słońca żyletki mieniły się pięknym kolorem, zachęcając do wzięcia którejś w dłoń. Wysunęłam rękę, by po jedną z nich złapać, jednak w ostatniej chwili przypomniałam sobie słowa Charliego. Miałby problem z doborem trumny do rozmiarów mojego tyłka. Zaśmiałam się. Blondyn pomimo podłego charakterku potrafił mnie rozbawić i nie wiedziałam czemu, oddałam mu wtedy to, czego nikomu innemu bym nie oddała. 

"Rachel, pomyśl o wszystkim, czego możesz w życiu jeszcze dokonać. Widziałem twoją przyjaciółkę, Amy, czekającą przed salą. Ona bardzo się o ciebie martwi." - przypomniałam sobie słowa psychologa, którego wynajęto mi po śmierci brata. Pamiętam, do tej pory, co powiedział mi zaraz po tym. "Może to za wiele nie pomoże, bo właściwie, czyj to interes. Ale dobrze, żebyś wiedziała. Moja córka miała plany i marzenia, kochała każdy dzień i była szczęśliwie zakochana. Ale widzisz, cierpiała na raka. Żadna chemia nie była w stanie jej wyleczyć. Umarła szczęśliwa, bo żyła w radości. A czy ty zaznałaś już smaku szczęścia? Spróbuj, zanim zdecydujesz się pogrążyć w złych emocjach na wieczność."

Dorwałam pudełko z żyletkami, po czym szczelnie je zamknęłam.


— Nie, panie Gogh. Muszę jeszcze wkurzać Charliego, pojechać po Amy Jo i pojednać się z bratem. Muszę naprawić Los Angeles i poznać smak miłości. Muszę dorwać Hoodiego i dać mu klapsa za to, że nie ugryzł chłopaków. Muszę żyć, by nauczyć się być szczęśliwą. Muszę żyć, a to wystarczający powód do uniknięcia śmierci — oznajmiłam sobie, ściskając mocno dłonie na krawędziach szczelnie zamkniętego opakowania. Pobiegłam do łazienki, wysypując jego zawartość do sedesu. Krzyknęłam ze złością na żyletki i spuściłam je z nadzwyczajną lekkością. Wyrzuciłam pudełko do kosza na śmieci i wyszłam z pomieszczenia, opierając się o jego drzwi. Dotykając klatki piersiowej, by wyczuć oddech, roześmiałam się głośno na cały dom. Pokonałam własną słabość, pokonałam to, z czym walczyłam od dawna.


Pokonałam nieszczęśliwą siebie. 


Widząc, zmierzającego w moim kierunku psa, zmarszczyłam w złości brwi.
— Hoodie, czemu ich nie ugryzłeś? — Dog kanaryjski położył się, zakrywając łapami oczy. — No co? Ja wiem, że znasz ich obu, ale to wcale cię nie usprawiedliwia. Była z nimi jeszcze ta brunetka, chyba Darcy. — Usiadłam przy Hoodie'm. Pies posłał mi przepraszające spojrzenie. — No już, idź się bawić, póki mam dobry humor. — Klepnęłam go w zadek, powodując, że wpadł do mojego pokoju z niezwykłym impetem. 

Śmiejąc się cicho z jego reakcji, zeszłam na dół, a siadając w salonie na sofie, włączyłam telewizor. Leciał program informacyjny, więc postanowiłam obejrzeć pogodę na nadchodzący tydzień. 

"W przyszłym tygodniu zdarzy się coś, co w Kalifornii nie miało miejsca od kilku gorących lat."  Mówiła afroamerykańska pogodynka. "Ciepły prąd atmosferyczny nadchodzący znad Wysp Kanaryjskich, zderzy się z naszym umiarkowanym klimatem oraz chłodnym prądem Pacyfiku, niosąc za sobą ciąg licznych opadów, co w związku z tym, daje nam mokry tydzień. Radzimy przygotować sobie parasole i grubsze ubrania, bo kalifornijska temperatura spadnie do dwudziestu, a w niektórych regionach, nawet piętnastu stopni Celsjusza."

Game with badboys ✔️Where stories live. Discover now