I

635 26 6
                                    

*POV* Hazel

Obudziłam się równo ze wschodem słońca. Mogła być co najwyżej czwarta. W lato, trudniej było nam okradać sklepy i magazyny żywności, bo szybko robiło się jasno.

Szturchnęłam Zacha w ramię. Szatyn pokręcił głową i cicho mruknął pod nosem, odwracając się na drugi bok. Popatrzyłam jak śpi. Wyglądał wtedy na zwykłego, dobrego chłopaka.

Daddy, pobudka. — Pociągnęłam go za ucho i natrafiłam na mały, srebrny kolczyk, który zrobił sobie dawno temu. Zwykła kuleczka, choć dodawała mu niesamowicie wiele uroku.

— Jeszcze chwila... — Westchnął i przeciągnął się, uderzając stopami o zadek Dee. Popatrzyła na niego, po czym głośno szczeknęła. — Cicho, Dee. Myślisz, że mi to się uśmiecha wstawać?

— Nie rób min. Musimy coś zjeść, zanim zaczną otwierać sklepy. — Skrzyżowałam ręce i wstałam z koca, zakładając stare, brudne trampki. Podeszwa przy pięcie zaczynała się odklejać, a sznurówki rozdwajać. Zachary odwrócił się na plecy i przez kilka chwil patrzył, jak zmagam się z zawiązaniem butów. Po chwili podniósł się do pozycji siedzącej.

— Zadziwiasz mnie — mruknął cicho i sam zaczął zakładać swoje znoszone trampki, podróbki oryginalnych, oznaczone gwiazdką na boku.

— Niby czemu? — zapytałam zdziwiona, zgodnie z prawdą.

— Ciągle chcesz żyć w ten sposób. — Uśmiechnął się do mnie. — Nie zwrócisz się o pomoc do swojej prawdziwej rodziny i nie zostawisz mnie samego, choć powinnaś zrobić to już dawno temu. Na dodatek budzisz się przed świtem i motywujesz mnie do dalszego działania. Jesteś niezwykła.

— Nie miałabym honoru, gdybym wprosiła się do tych pierdolonych bogaczy — syknęłam. — To, że wylądowałam na ulicy, nie znaczy, że nie mam poczucia godności osobistej.

— Wiem, Boo.

— Nie nazywaj mnie tak. — Gwałtownie poderwałam się z ziemi. — Jestem Hazel. Po prostu. Nie mam nazwiska, nie mam nic. Nikt nie będzie nazywał mnie ani Boo Bear, ani Chloe, ani chuj wie jak. Sama wybrałam sobie imię i takie ma być, choćby nie wiem co.

Szatyn, widząc moje zaciśnięte pięści, delikatnie je objął.

— Przepraszam. Wiesz, że nie chciałem cię zdenerwować. Sam nie chcę myśleć o przeszłości. — Kiwnął głową. Spojrzałam na niego i wtuliłam się w ciepłą klatę, którą pokrywała zbyt rozciągnięta, szara bluzka. - Poza tym Boo Bear kompletnie do ciebie nie pasuje.

— Wiem — mruknęłam, po czym zakrzątałam się przy swoich rzeczach i głośno odetchnęłam. — Nie dziw się, że nie chcę wrócić. To zniszczyłoby też życie tej drugiej mnie. Ona ma dobrą rodzinę, tak czy siak. Niech tak zostanie.

— Powinnaś jej dopiec. Ona w ogóle cię nie przypomina.

— Ale to jednak ja. — Westchnęłam i zawiązałam włosy w kucyka. — Wiesz, że nienawidzę tej smarkuli. Zabiłabym ją bez mrugnięcia okiem. — Popatrzyłam na niego.

— Tak, ale nie umiesz tego zrobić.

— Niech sobie żyje ze świadomością, że jej kochana rodzinka wcale jej nie okłamuje. Kiedyś się na nich wyłoży.

— Możliwe. Los jeszcze da jej kopa w dupę — powiedział i oboje, równym krokiem, wyszliśmy spod mostu. — A ty w tym czasie będziesz pływała w wannie wypełnionej po brzegi miodem i krwią winowajców.

— Masz wyobraźnię chorego umysłowo pięciolatka — zaśmiałam się i wskoczyłam po schodach na ulicę. — I to niezwykle obszerną.

— Uczę się od ciebie.

— Nieprawda, jestem realistką, aż do bólu. — Uderzyłam go z całej siły w ramię, po czym widząc jego wykrzywioną w grymasie twarz, wybuchnęłam śmiechem.

— Czuję. Chodźmy ojebać ten magazyn. Umieram z głodu. — Kiwnął głową.

— Racja, wyobraźnia ssie.

— Żebyś ty zaraz czegoś nie ssała.

Goniąc się nawzajem razem z Dee i śmiejąc, dotarliśmy pod właściwy budynek.

Cisza.

— Ja wejdę od tyłu. Ty idź przodem — powiedział półszeptem Zach i zniknął gdzieś razem z psem za rogiem ceglanego magazynu. Rozejrzałam się po otoczeniu i zajrzałam przez szybę, by upewnić się, czy w środku nikogo nie ma.

Pusto.

Popatrzyłam jeszcze raz na ulicę. Nie było widać nikogo. Monitoringu brak. Idealne miejsce do napaści. Wykorzystałam zdolność otwierania zamków metalowym drucikiem i po chwili miałam wolny dostęp do środka. Zaśmiałam się po nosem i ruszyłam przed siebie, zatrzaskując dokładnie drzwi. Wyjęłam z pierwszego lepszego pudła dużą reklamówkę i zaczęłam pakować wszelkie produkty, jakie chciałam przy sobie mieć.

Dziwiło mnie tylko to, czemu Zachary tak długo nie wracał.

Po chwili jednak coś za kartonem ruszyło się.

— Hę? — Zmarszczyłam brwi. — Zach, czy to ty?

— Tak — warknął na sznurki, w które się zaplątał. Wybuchnęłam śmiechem. — Najpierw musiałem szukać odpowiednich drzwi, a teraz jeszcze to gówno!

— A ja już robię zakupy. — Założyłam sobie na głowę czarnego full capa i mrugnęłam mu oczkiem.

— Jak zwykle szybka i wściekła — roześmiał się. — No dalej, pozwól, że ci pomogę. — Rzucił we mnie jakąś piłką.

— O nie, tak nie ma. — Odstawiłam torby i uderzałam w niego wszystkim, co wpadło w ręce. Wyszła z tego niezła bitwa na jedzenie i przedmioty.

Ostatecznie, oboje poddaliśmy się, wybuchając śmiechem. Dee była zdenerwowana, bo zaczynała szczekać, więc aby nie nabawić się kłopotów, musieliśmy ją uciszyć. Zamerdała wtedy ogonem i wyniuchała kartony z karmą dla psów, które przewróciła na bok i z zadowoleniem przyniosła ich zawartość, abyśmy je zabrali. Ten pies był bardziej zmierzłym złodziejem, niż my dwoje razem wzięci.

— Szybko, zwiewajmy, zanim właściciel tu przyjdzie — orzekł Zach i zaczął wciskać do torby swoje ulubione rzeczy.

— Oczywiście, jak sobie życzysz. — Poruszyłam zabawnie brwią, prostując się. — Już jestem gotowa.

— Czy ty jesteś w ogóle kobietą? Nie stoisz i nie decydujesz się przez pół godziny, jaki kolor czapki lepszy? — śmiejąc się, zdjął z mojej głowy full capa i sam go założył.

— Wychodzi na to, że sypiasz z kolesiem. — Uśmiechnęłam się szyderczo i poszłam za nim wolnym krokiem, ilustrując korytarz, przez który wydostaliśmy się na zewnątrz.

— Gdzie dzisiaj jemy, mój kochanku? Park, a może nad wodą? — zaczął machać zabawnie ręką, chcąc wymieniać wszelkie kategorie, możliwe do wyboru. Zaczęłam się śmiać i zatkałam mu usta ręką.

— Silver Lake. Na nic innego mnie nie namówisz — orzekłam stanowczo i wskazałam kierunek, w jakim powinniśmy zmierzać.

— Jakaś pielgrzymka? Zajmie nam to dwie godziny, a ja jestem cholernie głodny!

— To tylko kilka kilometrów, no dalej. — Pociągnęłam go za rękę.

— Jesteś okropna. — Wzniósł oczy do nieba.

— Wiem. — Uśmiechnęłam się triumfalnie pod nosem, ale moje myśli zaprzątała wówczas jedna, konkretna myśl.

Przecież korytarz prowadził prosto i dookoła nie było jakichkolwiek drzwi.

Więc niby czemu powiedział, że szukał tych odpowiednich?

Game with badboys ✔️Where stories live. Discover now